"The Water Diviner" ("Źródło Nadziei")

O czym to jest: Ojciec poszukuje synów zaginionych na froncie I wojny światowej.

źródło nadziei plakat recenzja filmu russell crowe

Recenzja filmu:

Kolejny gwiazdor światowego kina postanowił zabrać się za reżyserowanie filmów. Tym razem chodzi o Russella Crowe'a, ulubieńca publiczności na całym świecie. Podobnie jak Angelina Jolie w swoim "Unbroken", Crowe postanowił zabrać się za temat traumy powojennej, jednakże w trochę innych okolicznościach. Wybrał ostatnio pomijane (a szkoda) realia I wojny światowej w kontekście niezwykle ważnej dla Australijczyków i Nowozelandczyków hekatomby pod Gallipoli w 1915 roku. Crowe skupił się nie tyle na traumie żołnierzy, ile ich rodzin (zwłaszcza rodziców, których synowie zaginęli na froncie i nigdy nie zostali odnalezieni). Mamy więc ciekawy temat, ciekawą fabułę i ciekawe realia. Jak się udał ten debiut reżyserski?

Zadziwiająco dobrze! Powiem więcej, "The Water Diviner" jest moim zdaniem lepszy od podobnych do niego filmów ostatnich lat, w tym wspomnianego "Unbroken" i "The Railway Man". Wygląda na to, że pan Crowe ujawnił w ten sposób swój ukryty talent do reżyserii. Z zainteresowaniem śledzimy jego losy jako głównego bohatera, mimo że z samego zwiastuna możemy odczytać praktycznie całą fabułę. Wbrew pozorom w niczym to nie przeszkadza, bo nie zwroty akcji są tu istotne. Liczy się sposób prowadzenia narracji i tempo. Na szczęście i jednego i drugiego nie brakuje, a w połowie robi się z tego całkiem przyzwoite kino przygodowe. Nie mam też nic do zarzucenia aktorom (choć Olga Kurylenko grająca Turczynkę miejscami była śmieszna). Sceny militarne są zrobione rewelacyjnie (walka wręcz w okopach - geniusz!), lokacje zachwycające, a my jako widzowie zadowoleni, że poznaliśmy kolejny zapomniany kawałek historii.

Chyba największym sukcesem tego filmu jest uczciwe przedstawienie tragedii (i bohaterstwa) obydwu stron. Widzimy bezsensowną śmierć kwiatu młodzieży Australii, ale też i rzeź broniących ojczyzny tureckich żołnierzy. Ofiarami są więc obydwie strony, a symboliczne pojednanie poprzez wspólne chowanie zmarłych jest tego najlepszym świadectwem. Podobało mi się, że Crowe tak mocno postanowił zgłębić temat kultury tureckiej, zamiast w prosty sposób dorobić jej gębę "czarnego luda". Oczywiście nie obeszło się bez jakiegoś chłopca do bicia, którym (z braku innych kandydatów) zostali Grecy. Akcja filmu w płynny sposób przeskakuje bowiem do czasów wojny grecko-tureckiej 1919-1922. Najeżdżający Turcję greccy żołnierze są tu pokazani jako ubrani na czarno, zarośnięci barbarzyńcy, mordujący kobiety i dzieci. A jak wiemy z historii, obydwie strony konfliktu miały sporo za uszami (Grecy - łupienie tureckich wiosek, Turcy - spalenie Smyrny). Nie został też niestety poruszony temat ludobójstwa Ormian, ale Crowe najwyraźniej nie chciał drażnić tureckich współproducentów filmu. Liczę jednak, że ktoś kiedyś podejmie ten temat.

Jeśli miałbym się jeszcze do czegokolwiek przyczepić, to może do pewnych zabiegów artystycznych w sposobie ujęć kamery i gry aktorów, które (choć na szczęście czytelne), nie były zbyt wysublimowane. Ale ponieważ był to debiut, zdecydowanie możemy to wybaczyć.

Wniosek: Bardzo dobry film. Zadziwiająco świetny debiut reżyserski.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger