Polecamy

"The Last Duel" ("Ostatni Pojedynek")

"The Last Duel" ("Ostatni Pojedynek")

O czym to jest: Prawdziwa historia najsłynniejszego pojedynku sądowego w historii Francji.

ostatni pojedynek film ridley scott matt damon adam driver

Recenzja filmu:

Podejrzewam że dzięki "Grze o Tron" wielu współczesnych widzów wie już, że istniało w średniowieczu takie wydarzenie jak "trial by combat", czyli po polsku "pojedynek sądowy". Mógł on się odbyć wtedy, gdy dwie strony przedstawiały odmienne wersje tego samego zdarzenia. Jak rozstrzygnąć kto ma rację, gdy mamy jedynie słowo przeciwko słowu? Rozwiązaniem był właśnie pojedynek sądowy, gdzie - to oczywiście tylko jedna z wersji - dwóch przeciwników walczyło na śmierć i życie. Spór rozstrzygał Bóg, a zatem ten kto wygrał i przeżył mówił prawdę, a ten kto przegrał i zginął - kłamał. Niezbyt to rozsądne rozwiązanie patrząc z naszej perspektywy... Ale cóż, takie były czasy!

Najsłynniejszy pojedynek tego typu odbył się we Francji w roku 1386. Naprzeciwko siebie stanęło dwóch rycerzy - w ich rolach Matt Damon i Adam Driver - z których jeden był oskarżony o gwałt na żonie drugiego. Oskarżenie wniosła pokrzywdzona, co również było wydarzeniem bez precedensu, jako że w tamtych czasach kobieta była traktowana na równi z klaczą rozpłodową, a już z całą pewnością nie miała własnych praw. Nie myślcie też że jej mąż stanął w szranki w porywie rycerskiego romantyzmu. Chodziło, jak zawsze, o pieniądze, sławę i interesy, jako że przeciwnik był jego wieloletnim biznesowym rywalem. 

Jak się skończyła walka - to musicie sprawdzić sami. Ja powiem tylko, że Ridley Scott, którego nazywam moim ulubionym reżyserem dwubiegunowym (kręci albo totalne chały albo świetne hity) tym razem trafił dobrze. Od pierwszego zwiastuna bardzo czekałem na tą produkcję i nie zawiodłem się! Mimo że wiedziałem kto wygra i tak siedziałem jak wmurowany w fotel. Film podzielony jest na trzy etapy, które opowiadają to samo wydarzenie (czyli gwałt i prowadzące do niego okoliczności) z trzech punktów widzenia - sprawcy, ofiary i jej męża. Co istotne, obraz wyraźnie podkreśla że wersja zgwałconej (w tej roli rewelacyjna Jodie Comer) to po prostu "prawda". I znając ówczesne realia, nie mam żadnych wątpliwości, że tak właśnie było. W ten sposób "The Last Duel" staje w jednym szeregu produkcji narodzonych z ruchu #metoo, przypominając że gehenna kobiet trwa od wieków. I choć wiele zmieniło się na dobre, to dalej przed nami długa droga, by w końcu zaprowadzić prawdziwe równouprawnienie.

W moim odczuciu "The Last Duel" to wizualny i duchowy następca wspaniałego "Kingdom of Heaven", jednego z moich ulubionych filmów (również autorstwa Ridleya Scotta). Muszę pewnego dnia obejrzeć te dzieła jeden po drugim - na razie zadowalam się odsłuchiwaniem obydwu soundtracków jako jednego albumu (polecam!). Nie mam się do czego przyczepić jeśli chodzi o scenografię czy aktorstwo. To znakomity, poruszający ważny temat, i świetnie nakręcony film (choć ciut za długi). Pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana!

Wniosek: Rewelacyjne, poruszające i skłaniające do przemysleń kino.


"The Office" ("Biuro") [2001]

"The Office" ("Biuro") [2001]

O czym to jest: Przygody chamskiego szefa z piekła rodem i jego umęczonego zespołu pracowników.

biuro serial brytyjski ricky gervais

Recenzja serialu:

Zanim świat poznał i zachwycił się amerykańską wersją serialu "The Office", widzowie na całym świecie mieli okazję poznać brytyjski oryginał. Porównanie obydwu produkcji wypada niezwykle blado dla amerykańskiego remake'u - o ile stawiamy je obok siebie w tej samej kategorii. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest następująca: brytyjski serial to pełnokrwisty dramat obyczajowy z elementami humorystycznymi, które głównie pochodzącą z szoku, jakiego doznają widzowie obserwujący to, co się dzieje na ekranie. Z kolei amerykańska wersja (nie licząc pierwszych odcinków, które próbują naśladować brytyjski styl) to po prostu zwykły sitcom. Udany oczywiście, niezwykle popularny i przez to kultowy... ale jednak sitcom. Z kolei prawdziwe "The Office" przedstawia niepokojący horror, jakiego może doświadczyć każdy z nas, kto trafi na szefa o mentalności buzującego hormonami gimnazjalisty.

Pracowałem w swoim życiu w dziewięciu firmach (i to pewnie nie koniec). Miałem więc różnych szefów. Każdy miał jakieś wady, a paru było po prostu tak tragicznych, że nie dało się z nimi wytrzymać nawet paru minut w jednym pokoju. Do tej kategorii zalicza się główny bohater serialu David Brent - w tej roli zbierający zasłużone laury Ricky Gervais, dla którego była to przepustka do globalnej sławy. Brent jest chamem, seksistą, szowinistą, ksenofobem, prawdopodobnie rasistą, oszustem, leniem, arogantem, narcyzem, samolubem oraz zwykłym głupkiem. I co ciekawe przy tym wszystkim... nie jest złym człowiekiem. On po prostu nie potrafi inaczej, bo w swym postępowaniu nie widzi nic złego - mało tego, uważa się za najlepszego i ukochanego szefa! Tacy ludzie są najgorsi, prawda?

Dodam że prócz Gervaisa na ekranie zobaczycie jeszcze dwa wielkie nazwiska: Martina Freemana (który dzięki tej roli dostał angaż w "Hobbicie") oraz Mackenziego Crooka. Wspólnie - z grupą innych postaci drugoplanowych - tworzą prawdziwie wybuchową mieszankę charakterów. I co ważne, ktokolwiek pracował w jakimś większym biurze lub korporacji, ten odnajdzie wśród nich archetypy osób które zna w prawdziwym świecie! Mnie z całą pewnością seans kosztował co najmniej kilka wycieczek do świata wspomnień z miejsc pracy, do których dobrowolnie wolałbym nie wracać. Ale co poradzić - takie jest życie!

Polecam każdemu z Was zapoznać się z brytyjskim "The Office" - to zaledwie 16 krótkich odcinków czystego złota, które przeora każdego do szpiku kości. Polecam również nakręcony po latach pełnometrażowy film "David Brent: Life on the Road" gdzie poznajemy dalsze losy głównego bohatera i to, jak potoczyło się jego życie. Warto!

Wniosek: Przerażająco realistyczne. Doskonały i głęboko niepokojący serial!


"Star Wars: Visions" ("Gwiezdne Wojny: Wizje")

"Star Wars: Visions" ("Gwiezdne Wojny: Wizje")

O czym to jest: Antologia krótkich anime osadzonych w uniwersum Star Wars.

gwiezdne wojny wizje serial disney+ anime

Recenzja serialu:

Jeśli ktoś interesuje się "Star Wars" i zna historię co i kiedy wpłynęło na George'a Lucasa by w latach 70. stworzył to uniwersum, ten wie że jednym z głównych (jeśli nie najważniejszym) źródłem inspiracji było dla niego japońskie kino o samurajach. A konkretnie kinematografia Akiry Kurosawy z "Ukrytą Fortecą" na czele. Zatem szukanie nawiązań do japońskiej kultury w jego produkcjach nie jest wcale trudne: Rycerze Jedi są jak samuraje, Darth Vader jak zły szogun, a i w scenografii czy kostiumach aż roi się od wizualnych zapożyczeń (ikoniczna sukienka Leii przecież wygląda jak kimono). Zatem Disney, tworząc obecnie antologię anime w 100% osadzoną i nawiązującą do Kraju Kwitnącej Wiśni sięgnął tak głęboko do oryginalnego źródła, jak to tylko możliwe.

Od razu zaznaczę: nie jest to produkcja kanoniczna, a to oznacza że zawarte w niej przygody nie wpisują się w oficjalną chronologię innych filmów i seriali. To jednak nie oznacza, że brakuje w nich ducha "Star Wars" - wręcz przeciwnie! Ten dość rozsądny zabieg pozwolił twórcom, mistrzom kina anime, na nieskrępowaną wolność twórczą. Dostarczone przez nich 9 odcinków różni się animacją, stylem, tempem czy powagą fabuły, ale wszystkie z nich to pierwszorzędne anime, któremu nie brakuje klimatu przygód z odległej galaktyki. Osobiście nigdy nie byłem wielkim fanem anime, dlatego też nie stanowię oczywistego targetu tego serialu. Ale jako wieloletni fan-weteran "Star Wars" z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że trzy odcinki z dziewięciu zasługują na szczególną uwagę.

Najlepszym z nich jest bez wątpienia "The Elder" - to "Star Wars" w czystej postaci. Mistrz Jedi wraz z uczniem przybywają na odległą planetę, gdzie muszą zmierzyć się z antycznym czarownikiem (Sithem?) z dawnych czasów. To doskonała przygoda, która w pełni rozumie klimat space opery jaką są "Star Wars". Drugą i chyba najbardziej znaną pozycją jest "The Duel", zjawiskowe czarno-białe anime o Jedi-roninie, który mimowolnie broni wioski przed grupą maruderów prowadzonych przez kobietę-Sitha. A trzecią i chyba najciekawszą pozycją jest "The Ninth Jedi", które z powodzeniem mogłoby być zalążkiem czwartej trylogii kinowych Epizodów, dziejącą się setki lat po poprzednich filmach. Ach dużo bym dał żeby włodarze Disney'a wpadli na ten sam trop! I dla tych trzech odcinków warto zapoznać się z całym "Star Wars: Visions".

Niestety jeśli nie jesteście fanami "Star Wars", a i stylistyka anime nie jest Waszą ulubioną, to obawiam się że "Visions" może być dla was stratą czasu. Ja bawiłem się dobrze, ale głównie dlatego że to "Star Wars". W innym wypadku, niestety, darowałbym sobie seans - co już o czymś świadczy.

Wniosek: Niektóre odcinki rewelacyjne, ale całość jednak tylko dla fanów.


"Mare of Easttown" ("Mare z Easttown")

"Mare of Easttown" ("Mare z Easttown")

O czym to jest: Straumatyzowana policjantka musi rozwiązać zagadkę morderstwa nastolatki w małym miasteczku.

mare z easttown serial hbo kate winslet

Recenzja miniserialu:

Można mieć różne opinie o produkcjach telewizyjnych, ale jedno jest pewne - jeśli chodzi o HBO i miniseriale, to absolutnie nie ma lepszego producenta takiego formatu. A jak jeszcze ogłaszany jest serial w którym główną rolę gra oscarowa Kate Winslet, jedna z lepszych współczesnych aktorek, to naprawdę nie ma co się zastanawiać. Pozycja obowiązkowa!

"Mare of Easttown" to po części pełnokrwisty kryminał, ale tak samo poważny, rozbudowany dramat obyczajowy. Rzecz dzieje się w małym robotnicznym miasteczku w Pensylwanii, gdzie ludzie nie żyją zamożnie, a problemy takie jak alkohol, narkotyki, prostytucja czy nastoletnie ciąże to niestety codzienność. W tymże mieście żyje i pracuje tytułowa Mare - niegdysiejsza szkolna gwiazda koszykówki, a obecnie pani detektyw. Dodajmy - detektyw z gigantycznym bagażem traum, od samobójczej śmierci syna zaczynając, po ciężki rozwód, choleryczną matkę i oczywiste wypalenie zawodowe. Do tego bagażu dochodzi jeszcze jeden: morderstwo młodej nastoletniej matki. Krąg podejrzanych jest szeroki, a co najgorsze: to nie jedyne takie wydarzenie w ostatnich latach. Czy pani detektyw rozwiąże zagadkę, nawet gdy będzie to ją kosztowało wszystko co jej jeszcze zostało?

Jeśli szukacie doskonałego kryminału na miarę "True Detective" - trafiliście dobrze (swoją drogą "Mare of Easttown" mogłaby z powodzeniem być kolejnym sezonem tego serialu). Jeśli lubicie głębokie dramaty obyczajowe klasy "August: Osage County" - również dobrze trafiliście. Miniserial nie ma słabych punktów, wszystko jest fabularnie dopięte na ostatni guzik. Żadnego wątku nie pominięto, każda postać dostała swoje pięć minut, a wszystkie sekrety wyszły na jaw. Ta produkcja to prawdziwy telewizyjny diament. Oby takich więcej!

Wniosek: Doskonały kryminał i dramat obyczajowy zarazem. Prawdziwa ekstraklasa!


"Najmro. Kocha, Kradnie, Szanuje"

"Najmro. Kocha, Kradnie, Szanuje"

O czym to jest: Oparta na faktach (mniej więcej) historia najsłynniejszego złodzieja samochodów w PRL.

najmro film ogrodnik gierszał więckiewicz

Recenzja filmu:

Co ja poradzę - nie jestem zwolennikiem polskiego kina, jak już wspominałem wielokrotnie przy innych okazjach. W rodzimych produkcjach mierżą mnie takie rzeczy jak kiepskie aktorstwo, beznadziejne udźwiękowienie, miałkość fabuły i dialogów, a także uboga scenografia. Na szczęście co jakiś czas pojawia się film, który odrzuca rodzime ograniczenia i może stawać w szranki ze światowymi hitami prosto z Hollywood. Po trailerze "Najmro" miałem nadzieję na właśnie taki przypadek. Finalnie niestety czekało mnie trochę rozczarowań.

Nie jest wprawdzie bardzo źle, ale mogło być lepiej. Liczyłem na rzutki komediodramat o policjantach i złodziejach rodem z PRL. Brawura, pościgi, groteska... a wszystko to w dynamicznym, lekkim wydaniu i to opartym na faktach. I widać że twórcy próbowali podążać tą drogą, ale niestety nie oparli się pokusie dorzucenia klasycznych polskich traum - w tym wypadku narodzin polskiej gangsterki z lat 90. (mafia pruszkowska, wołomińska i tego typu klimaty), traum transformacji z PRL na III RP oraz naszego narodowego sportu jakim jest walka z alkoholizmem. To wszystko prawdziwe i ważne kwestie, ale czy należało je poruszać właśnie teraz i w takim filmie, który miał być lekką rozrywką? Mam spore wątpliwości. I to właśnie ten dualizm powoduje, że "Najmro" wydaje się być kinem niestrawnym, w którym lekka warstwa jest ściągana w dół przez typowe polskie traumy.

Na szczęście to co dobre w filmie broni się całkiem nieźle: przede wszystkim aktorstwo. Dawid Ogrodnik w głównej roli jest bardzo przekonywujący i brawurowy na tyle, na ile pozwalał mu scenariusz (bo dialogi, niestety, do najlepszych nie należą). Ścigający go policjant - Robert Więckiewicz - to jak zwykle ekstraklasa i najlepsza postać filmu. Zresztą nie ma chyba produkcji w której Więckiewicz jest kiepski, prawda? Reszta aktorów (Zawierucha, Wągrocka, Gierszał) poprawna. Broni się też scenografia, a ja jako wychowany na polonezach chłopak patrzyłem na te pojazdy z pewną dozą sentymentu. 

Podsumowując: mógł być hit, a wyszło tak sobie. Źle nie jest, ale żal potencjału - bo ilu było na świecie takich bandytów jak Zdzisław Najmrodzki, który (i to jest fakt) uciekł policjantom aż 29 razy? Może w przyszłości, gdy ktoś znów sięgnie po niego w kinie, wyjdzie lepiej?

Wniosek: Nie było tragicznie, ale liczyłem na o wiele więcej.


"PAW Patrol: The Movie" ("Psi Patrol: Film")

"PAW Patrol: The Movie" ("Psi Patrol: Film")

O czym to jest: Drużyna dzielnych szczeniaków musi ocalić miasto przed szalonym burmistrzem.

psi patrol film kinowy

Recenzja filmu:

Jednym ze skutków ubocznych posiadania kilkuletniego dziecka jest to, że chcąc nie chcąc poznaje się wszystkie popularne franczyzy targetowanie do dzieci w tym wieku. Wśród nich, i to ponoć już od wielu lat, palmę pierwszeństwa niestrudzenie dzierży "Psi Patrol". Każdy rodzic kojarzy go głównie w postaci absurdalnego serialu animowanego, w którym młody chłopak (tak na oko 10-letni) żyje w superbazie z grupą szczeniaków robiąc jednocześnie za policję, straż pożarną i wszelkie służby miejskie naraz w małym miasteczku (zakładam że gdzieś na Florydzie, bo tylko tam mogłyby się odwalać takie numery). Można - i pewnie napisano - całe elaboraty na temat tego, jak głupi to jest pomysł na bajkę, ale nie da się ukryć, że działa! Dzieciaki siedzą jak przyklejone do ekranu, a biedni rodzice kończą wydając setki monet na zabawki, ubranka i gadżety należące do franczyzy. Biznes się kręci...

Na kanwie tego sukcesu wypuszczono na ekrany film kinowy - pierwszy i zapewne nie ostatni. Odświeżono jednocześnie animację, tak by sprostała wymogom współczesności. Ale mimo całego mojego zażenowania całą franczyzą, bez bicia przyznam się, że bawiłem się... znakomicie! Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest to naprawdę dobry film! Mało tego, porusza bardzo ważny temat zespołu stresu pourazowego (wprawdzie w wykonaniu psa, ale jednak), którego serio nie spodziewałbym się w tej produkcji. Kto by pomyślał... Jak miło jest się zaskoczyć!

Jest to oczywiście "Psi Patrol" w czystej postaci - jest przekomiczny i głupi jak but burmistrz Humdinger przed którym trzeba uratować bogu ducha winnych ludzi, są dzielne szczeniaki, są superaśne (i nowe!) pojazdy, jest nowy członek drużyny (przeurocza jamniczka Liberty), no i oczywiście niezbędny happy end. Nie zawiódł też polski dubbing (Janusz Wituch jako Humdinger powala!), a i tłumaczom dialogów nie zabrakło iskry bożej. A zatem: mamy świetną kolorową animację, tempo, humor, nowe postacie i nowe miejsce (wielkie miasto zamiast zapyziałej mieściny), a także przesłanie z morałem. Czegóż chcieć więcej?

Wniosek: Zadziwiająco dobre! Mimo absurdu całej koncepcji bawiłem się wybornie!


"Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings" ("Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni")

"Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings" ("Shang-Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni")

O czym to jest: Młody chłopak mierzy się ze starożytnym dziedzictwem swojego nieśmiertelnego ojca.

shang chi film marvel disney

Recenzja filmu:

Czy filmowe uniwersum Marvela zaczyna zjadać własny ogon? Zdecydowanie nie! Kolejne produkcje udowadniają, że pomimo dziesiątek filmów i seriali na karku wciąż jest w nim pole na nowe pomysły, formy i konwencje. Dalekowschodnie kino kopane ze sporą dozą fantasy a'la "Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok"? Czemu nie, zapraszamy! I o dziwo pasuje to naprawdę znakomicie!

W filmie "Shang-Chi" poznajemy nowego przyszłego superbohatera, tytułowego syna nieśmiertelnego watażki i chińskiej czarodziejki. Młody chłopak odrzuca dziedzictwo ojca i pracuje w San Francisco jako parkingowy. Ale jak przystało na kino tego typu, przeszłość rzecz jasna go dogania, w związku z czym nasz bohater musi wykorzystać uśpiony talent by ocalić siebie i cały świat. Brzmi jak fabuła oklepana w formie? Owszem, ale co z tego! "Shang-Chi" ogląda się znakomicie - o ile rzecz jasna lubicie kino tego typu. Z powodzeniem produkcja mogłaby stanowić samodzielną całość, ale dołączenie go do uniwersum jedynie podbija nutkę dobrego smaku. Brawo!

Simu Liu jako Shang-Chi to wyjątkowo sympatyczny protagonista, którego ogląda się z prawdziwą przyjemnością (świetnie też sprawdza się w scenach akcji). Oczywiście wszyscy są zgodni, że film skradła Awkwafina w roli Katy, wygadanej przyjaciółki naszego herosa. Świetnym dodatkiem był również Ben Kingsley, który powrócił do roli Mandaryna z "Iron Man 3", jednocześnie odczarowując mi tamten film. Ogromnym plusem było też przedstawienie całego bestiariusza z chińskiej mitologii, która wbrew wyobrażeniom ludzi Zachodu nie ogranicza się wyłącznie do charakterystycznych smoków (hunduny skradły moje serce!). Trochę widzę w tym case "Black Panther", gdzie twórcy wrzucili do jednego popcornowego pudła całą afrykańską mitologię - tutaj zrobiono to samo z chińską. Co dalej: rdzenni Indianie z obydwu Ameryk? Hindusi? Aborygeni? Maorysi i ludy Pacyfiku? Możliwości są nieskończone!

Nie będę na siłę szukał wad tej produkcji: bawiłem się świetnie, uśmiechałem od początku do końca i po zakończeniu seansu prosiłem o więcej. Niech Marvel utrzyma ten poziom, a kręcić mogą przez następne 15 lat! 

Wniosek: Naprawdę fajna rozrywka - i jako bajka, i jako kino kopane.


<<< Sprawdź kolejność oglądania filmów Marvela! >>>


"Dune" ("Diuna") [2021]

"Dune" ("Diuna") [2021]

O czym to jest: Arystokratyczne rody walczą o kontrolę nad najważniejszą planetą w galaktyce.

diuna film 2021 villeneuve chamalet momoa brolin zendaya

Recenzja filmu:

Można łatwo odnieść wrażenie, że jako wielki fan książkowej "Diuny" Franka Herberta będę stronniczy i cokolwiek zobaczę na ekranie będę się zachwycać. Błąd! Nie ma większych krytyków niż fani literackiego oryginału. Zwłaszcza jeśli przed premierą towarzyszył mi potężny hype, który powodował że po seansie obiecywałem sobie BARDZO wiele. Łatwo wtedy o rozczarowanie, nieprawdaż? Dlatego gdy mówię, że "Diuna" w reżyserii Denisa Villeneuve'a przekroczyła moja najśmielsze oczekiwania, to naprawdę coś znaczy!

Nowa "Diuna" to tak naprawdę dwa filmy z podtytułami "Part One" oraz "Part Two". Bez sensu traktować je jako osobne produkcje, choć słowa te piszę dopiero po premierze pierwszej części. Ale że znam powieść i widzę, jak wiernie fabuła filmu trzyma się oryginału, to wiem co wydarzy się dalej. I nie mogę się doczekać! Bo nie chodzi tu o to CO się wydarzy, tylko JAK zostanie to pokazane na ekranie. Bo dla mnie "Diuna" to coś więcej niż film. To przeżycie, które chłonie się wszystkimi zmysłami ujęcie za ujęciem. Prawdziwe dzieło sztuki, w którym każdy kadr, element scenografii (monumentalnej, a zarazem cudownie ascetycznej) czy dialog wypowiedziany przez aktorów został doskonale zaplanowany. I co ważne: zaplanowany jako element całości, składający się na misterny organizm jaki stanowi to dzieło filmowe. I to wszystko przy dźwiękach naprawdę nie z tego świata! Ścieżka dzwiękowa Hansa Zimmera, tak kosmicznie inna od wszystkiego co do tej pory słyszałem w kinie, to prawdopodobnie jego największe dzieło w karierze - a sami wiecie, jak bogata to kariera. Ale nie tylko o muzykę chodzi (dudy Atrydów!), ale też o wszystkie dźwięki tła które brzmią w pełni wyłącznie na sali kinowej. I to przy takich zdjęciach i wizualiach, że to po prostu niewiarygodne!

Bez sensu byłoby wymieniać wszystkich wybitnych aktorów, jacy zagrali w "Diunie" - starczy spojrzeć na plakat by być pod ogromnym wrażeniem. Nie ma tu źle zagranej postaci, a jedyna poważna fabularna zmiana względem oryginału (czyli uczynienie Lieta Kynesa kobietą) pasuje perfekcyjnie do tempa historii i jej narracji. No i w końcu dopiero ta ekranizacja oddała właściwy hołd postaci Duncana! Jak to mówią: do trzech razy sztuka. Jeśli byliście zachwyceni pierwszą częścią "Diuny" to druga z kolejnymi kultowymi postaciami (Imperator, Irulan, Feyd-Rautha) oraz fremeńskim dżihadem rzuci wszystkich na kolana. Niech jesień 2023 nadejdzie już teraz!

Wniosek: Kino doskonałe. Jedna z najlepszych produkcji SF w historii kinematografii.


"Frank Herbert's Children of Dune" ("Dzieci Diuny")

"Frank Herbert's Children of Dune" ("Dzieci Diuny")

O czym to jest: Dzieci galaktycznego mesjasza mierzą się z dziedzictwem ojca i losami wszechświata.

dzieci diuny miniserial james mcavoy

Recenzja miniserialu:

Nie dajcie się zwieść nazwie - ten miniserial to tak naprawdę ekranizacja dwóch powieści Franka Herberta - "Mesjasza Diuny" oraz tytułowych "Dzieci Diuny". Obydwie pozycje stanowią godne dziedzictwo oryginalnej powieści, a co za tym idzie również ich ekranizacja stoi na wysokim poziomie. Powiem więcej, jest lepsza od "Diuny" z 2000 roku! I to nie tylko zasługa nieco lepszych efektów specjalnych, ale przede wszystkim fabuły, aktorstwa oraz przejmującej muzyki.

Jeśli szukacie najważniejszego powodu by sięgnąć po "Dzieci Diuny" to powiem tyle: James McAvoy w roli Leta II. Młody McAvoy wzniósł się tu na wyżyny geniuszu tworząc postać tak głęboką, fantastycznie poprowadzoną i wręcz hipnotyzującą, że pozamiatał wszystkich na kilka długości! Znakomitym transferem do obsady była również Daniela Amavia jako Alia, postać na wskroś tragiczna. Nie mogę również pominąć moich ulubieńców z oryginalnej Diuny, a więc Iana McNeice'a w roli Barona oraz Julie Cox jako Irulan. Tak jak byli świetni w pierwszej ekranizacji - takimi pozostali! Co ciekawe doszło do kilku zmian w obsadzie. Jedna na zdecydowany plus (Stilgar), a co do drugiej nie wiem sam (Jessica), a trzecia przeszła niemal bez echa (Duncan - a to z racji jego marginalnej roli w poprzedniej produkcji). 

Na osobną wzmiankę zasługuje fantastyczna muzyka autorstwa Briana Tylera z wiodącym utworem "Inama Nushif" nagranym w całości w książkowym języku fremeńskim. Ale również inne motywy muzyczne towarzyszące epickim scenom Stilgara wiodącego czerwie czy Leta walczącego o tron Atrydów - po prostu szczęka na podłodze! Sam Hans Zimmer nie napisałby tego lepiej!

Miniserial liczy trzy odcinki - pierwszy to ekranizacja "Mesjasza" (gdzie powraca Alec Newman jako Paul), a pozostałe dwie to już "Dzieci" z nowym pokoleniem. Jeśli kochacie space operę i science fiction i urzeka was pustynny świat Arrakis, ta produkcja to absolutny must have. Wracam do niej często i będę wracał na pewno jeszcze wiele razy. Trudno mi sobie wyobrazić, by można to było nakręcić lepiej!

Wniosek: Doskonała ekranizacja, a za rolę McAvoya dam się pokroić!


<<< Sprawdź kolejność oglądania "Diuny" Johna Harrisona! >>>


"Frank Herbert's Dune" ("Diuna") [2000]

"Frank Herbert's Dune" ("Diuna") [2000]

O czym to jest: Dwa galaktyczne rody walczą o kontrolę nad najważniejszą planetą we wszechświecie.

diuna miniserial 2000 alec newman william hurt

Recenzja miniserialu:

O "Diunie" Davida Lyncha słyszał każdy fan science fiction. Podobnie o "Diunie" Denisa Villeneuve'a. Ale tylko zatwiardziali miłośnicy gatunku i kultowej powieści Franka Herberta wiedzą, że w 2000 roku amerykańsko-europejski sojusz wytwórni stworzył telewizyjną wersję ekranizacji, zatytułowaną "Frank Herbert's Dune". I mimo upływu lat - o ile się przymknie oko na efekty specjalne i scenografię - dzieło to trzyma się wciąż znakomicie!

Można się kłócić na temat tego czy "Diuna" Johna Harrisona jest dobrym miniserialem - bo oczywiście ma sporo wad - ale w kategorii ekranizacji broni się znakomicie. W zasadzie nie ma odstępstw od fabuły powieści. Postacie są takie jak być powinny, wydarzenia podążają w ślad za oryginałem, a pewne zmiany (jak choćby scena balu i spotkanie Paula z Irulan) mają pełne uzasadnienie dla fabuły. Dodatkowo niektórzy aktorzy są na wskroś znakomici - przede wszystkim mam na myśli Iana McNeice'a jako Barona Harkonnena. Daleko mu do karykaturalnego mutanta z wizji Lyncha. Ten Baron jest pełnokrwistym (choć otyłym) człowiekiem owładniętym homoseksualną chucią, a McNeice gra go w sposób na wskroś teatralny, wliczając w to nawet obalanie czwartej ściany. Ach, cóż za frajda oglądać go na ekranie! Podobnie świetny jest William Hurt jako Leto Atryda - dystyngowany, na wskroś arystokratyczny, ale i pełen godności. Czyli dokładnie taki, jak go widziałem w mojej głowie lata temu, gdy po raz pierwszy czytałem książkę. Rewelacja! Trzecia moja ulubiona postać w tej ekranizacji to oczywiście Julie Cox jako Irulan - również wspaniale dystyngowana, ale jednocześnie knująca własne intrygi jak na córkę Imperatora przystało. Reszta postaci wyszła poprawnie, a nieliczne wtopy jak Uwe Ochsenknecht jako Stilgar czy totalne olanie wątku Duncana przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza.

To co może przeszkadzać w oglądaniu to faktycznie słabe efekty specjalne, które bardzo kiepsko się zestrzały, oraz łatwe do dostrzeżenia sztuczki montażystów, jak wykorzystywanie po kilka razy tego samego ujęcia (pewien nieszczęsny harkonneński żołnierz wylatuje w powietrze chyba ze cztery razy). Ale tam gdzie niedomagają efekty, pomagają oryginalne kostiumy (te kapelusze Bene Gesserit!) oraz nastrojowa muzyka. Cieszy też długi czas trwania - w wersji reżyserskiej trzy odcinki po 100 minut każdy, dzięki czemu unikamy skrócenia i spłycenia historii, które byłoby gwałtem na genialnej fabule. 

Podsumowując: jako widowisko telewizyjne i wierna adaptacja "Diuna" Harrisona sprawia frajdę i nadal będę do niej wracał od czasu do czasu, mimo że nową "Diunę" Villeneuve'a ubóstwiam. Ale jest coś fajnego w tej teatralności tego miniserialu - zwłaszcza w postaci Barona. The spice must flow!

Wniosek: Aktorsko świetne i wierne książce. Jedyna wada to ograniczony, telewizyjny budżet.


<<< Sprawdź kolejność oglądania "Diuny" Johna Harrisona! >>>


"Love, Death & Robots" ("Miłość, Śmierć i Roboty")

"Love, Death & Robots" ("Miłość, Śmierć i Roboty")

O czym to jest: Antologia animowanych krótkometrażówek z robotami (i nie tylko) w tle.

miłość śmierć i roboty serial netflix recenzja bagiński platine image

Recenzja serialu:

Antologie science fiction - jeśli są dobrze zrobione - bywają najlepszym co stworzył ten gatunek kina. Tak naprawdę by pokazać pełną wizję jakiegoś pomysłu na świat przyszłości, albo wskazać kierunek rozwoju technologicznego, nie trzeba pełnowymiarowej produkcji. Wiedzą o tym pisarze, tworząc chętniej krótkie opowiadania SF niż opasłe powieści. Wiedzą to też filmowcy - najlepsze przykłady rewelacyjnych antologii to choćby "Black Mirror" czy też znane mojemu pokoleniu "The Outer Limits". Teraz trzeba do nich dołączyć również "Love, Death & Robots"! Produkcja liczy aktualnie trzy sezony, składające się odcinków o różnej długości - od kilku do kilkunastu minut - z czego każdy stworzyło inne studio animacji i inni artyści. Dlatego też jak to przy antologii bywa, jedne epizody są lepsze, a drugie gorsze. Dla celów niniejszej recenzji wybrałem wyłącznie te najlepsze (w kolejności alfabetycznej), których żaden szanujący się fan gatunku nie powinien przegapić! Zaczynamy.

"Bad Traveling"
Pierwsza historia w tej recenzji pochodzi z trzeciego sezonu i dotyczy tematów, jakich bym się nie spodziewał w takiej antologii! W alternatywnym świecie statek rybacki podróżuje po niegościnnych, groźnych morzach. Na pierwszy rzut oka nasuwają się skojarzenia z "Moby Dickiem" albo "Wilkiem Morskim" - i nie bez powodu. Jednak w tym świecie przeciwnikiem rybaków nie jest wieloryb, ale gigantyczny, diabelski krab kojarzący się z Cthulhu we własnej osobie. Co się stanie, gdy potwór zawrze sojusz z jednym z rybaków? Co zrobi reszta załogi? I czy ocalenie własnego życia jest równoznaczne z oceleniem duszy? Kocham wszelkiego rodzaju tematy marynistyczne i może dlatego ten odcinek tak bardzo mi się spodobał - a może po prostu jest tak dobry! Tak czy siak, oglądanie tej historii było prawdziwą frajdą!

"Beyond the Aquila Rift"
Następnie przechodzimy od ciekawej opowieści w czystym klimacie science fiction, gdzie ludzkość przemieszcza się w kosmosie za pomocą statków wyposażonych w napęd umożliwiający skoki nadprzestrzenne. Ale co jeśli skok pójdzie nie tak, a statek wyląduje nie tam gdzie powinien? Jak odnajdzie się w tym załoga? I czy to, co zobaczą na miejscu jest na pewno tym, co istnieje naprawdę? Polecam tą historię ze względu na trzy elementy: realistyczną animację (mój ulubiony rodzaj!), niezły twist fabuły w finale oraz sporą dozę naturalizmu, która akurat w tym miejscu nieźle pasuje. Chciałbym kiedyś obejrzeć pełnowymiarowy animowany film science fiction w tym klimacie!

"Fish Night"
To bez wątpienia mój faworyt i ulubiony odcinek całego serialu! Co ciekawe, większość widzów najbardziej go krytykuje, ale to nie pierwszy raz gdy staję w opozycji do mainstreamu. Druga ciekawostka: odcinek stworzyło Platige Image, polskie studio animacji stworzone przez Tomasza Bagińskiego (którego przedstawiać nie trzeba). I choć nie jest to typowa komputerowa animacja, to efekty (a zwłaszcza kolory) są w niej po prostu obłędne! Dla tych co mają problem z interpretacją fabuły opowiadającej o dwóch komiwojażerach, którym popsuł się samochód pośrodku amerykańskiej pustyni, podpowiem: Dedal i Ikar. Teraz łapiecie?

"Ice Age"
To z kolei bardzo ciekawy odcinek, bo jako jedyny nie jest animacją, a fabularną krótkometrażówką (z bardzo fajną obsadą - Elizabeth Mary Winsted i Topher Grace!) z elementami animacji. Każdy zna żart z brodą polegający na tym, że jeśli ktoś zostawi jedzenie w lodówce zbyt długo, to zdąży ono rozwinąć własną cywilizację, prawda? No to "Ice Age" bierze ten koncept na poważnie! A gdyby tak rzeczywiście było? A ponadto czas w lodówce płynąłby inaczej niż w "realnym" świecie? Czy tamtejsi mieszkańcy popełniliby te same błędy? A może to my możemy się nauczyć czegoś od nich? Bardzo ciekawe filozoficzne rozważania - choć z przymrużeniem oka, rzecz jasna.

"In Vaulted Halls Entombed"
Kolejna historia w naszym zestawieniu dotyczy coraz bardziej popularnego w kinie motywu wojny w Afganistanie. Oddział komandosów wkracza do jaskini, gdzie talibowie ukrywają zakładnika. Jednak zamiast przeciwnika amerykańscy wojacy znajdują tylko obgryzione kości... Jak się okazuje, w tej jaskini mieszka ktoś jeszcze. Pamiętacie odcinek "Bad Traveling" i nawiązania do Cthulhu? Tutaj mamy je ponownie, choć w innych - ale równie krwawych - okolicznościach. Czy ktokolwiek ujdzie z życiem z tego starcia? Tempo, akcja, realistyczna animacja - takie animowane kino SF uważam za najlepsze! Znakomite i proszę o więcej!

"Life Hutch"
Realistyczna animacja komputerowa nieuchronnie zmierza do momentu, w którym będzie nie do odróżnienia od kina fabularnego. Pytanie co wtedy? Pewnie jak zawsze wygrają pieniądze i będziemy oglądać filmy w takiej technologii, która przyniesie jak największy zysk przy jak najmniejszych kosztach. A póki co możemy podziwiać niesamowity kunszt grafiki komputerowej, która potrafi przynieść takie cudeńka jak "Life Hutch". To opowieść o świecie przyszłości, w którym ludzkość toczy kosmiczną wojnę z inną rasą. Jeden z pilotów rozbija się na planetoidzie, na której czeka tytułowy automatyczny schron - miejsce w którym można spokojnie czekać na ekipę ratunkową, a dołączony do schronu robot zapewni pilotowi bezpieczeństwo. Co jednak gdy robot się popsuje i uzna rozbitka za wroga? Odcinek to świetne, naturalistyczne i pełnokrwiste kino science fiction, w którym główną rolę (użyczając twarzy i głosu) zagrał Michael B. Jordan! Polecam, robi wrażenie.

"Lucky 13"
A to zaś przykład jednego z lepszych militarnych science fiction, jakie widziałem! Klimatem jest bardzo blisko do takich klasyków jak "Starship Troopers", "Space: Above and Beyond" oraz "Edge of Tomorrow". Młoda pilotka prosto ze szkoły lotniczej dla kosmicznych Marines otrzymuje swój pierwszy statek - lądownik o feralnym numerze 13, który do tej pory pogrzebał już dwie załogi. I zaczyna się prawdziwa kosmiczna akcja: strzelaniny, pojedynki lotnicze z kosmitami, obce planety i tyle heroizmu, ile da się zmieścić w kilkunastu minutach fabuły. Rewelacja! W połączeniu z realistyczną animacją robi to ogromne wrażenie, a mi pozostaje w głowie marzenie, by kiedyś poznać tą historię w pełnowymiarowym formacie.

"Mason's Rats"
A to z kolei humorystyczna opowiastka o pewnym szkockim farmerze toczącym wojnę ze szczurami. Gdy szczury wskakują na kolejny etap ewolucji i w obronie przed farmerem zaczynają używać strzał, ten sięga do najnowszej technologii - śmiercionośnych dronów! To rozpętuje konflikt, który bez przesady można nazwać Wielką Szczurzą Wojną Ojczyźnianą. Kto wygra: bezduszna technologia czy odwaga szczurzych powstańców? Jak można się domyśleć pełno w tym czarnego humoru, ale i analogii do współczesnego świata i konfliktów zbrojnych. Bardzo mi się podobało i co ważniejsze - na końcu tej opowiastki czekało niezłe przesłanie! Polecam zdecydowanie i do rozrywki, i do przemyśleń.

"Pop Squad"
Jeśli lubicie klimaty rodem z "Blade Runnera", to ten odcinek jest dla Was. W tej dystopijnej przyszłości ludzie poznali sekret nieśmiertelności. Jest jednak mały haczyk: posiadanie dzieci jest zakazane. Tropieniem nieprawomyślnych zajmuje się specjalny oddział policji, który dokonuje likwidacji "niechcianych" małoletnich. Odcinek wstrząsnął mną do głębi, jako że sam jestem ojcem małego dziecka. Głównym bohaterem opowieści jest posępny, doświadczony detektyw (rzecz jasna noszący prochowiec i kapelusz rodem z klasycznych filmów noir), który zaczyna mieć rozterki związane z wykonywanymi obowiązkami. Czy odrzuci nieśmiertelność, by znów stać się człowiekiem? Przekonajcie się sami!

"Shape-Shifters"
To następny warty wspomnienia odcinek szczycący się realistyczną animacją. Fabuła opowieści kieruje nas do czasów współczesnych i niekończącej się wojny w Afganistanie. Jedyna różnica jest taka, że w tej historii w szeregach US Army służą... wilkołaki! A konkretnie żołnierze obdarzeni mocą likantropii, którzy są doskonałymi zwiadowcami, obdarzonymi nadludzką siłą i sprawnością. Niestety ich "koledzy" z wojska nie patrzą na nich zbyt przychylnie - a znając ludzką psychologię jestem pewien, że dokładnie tak by to wyglądało w rzeczywistości... A co gorsza, wilkołaki znajdują się nie tylko wśród Amerykanów!

"Snow in the Desert"
A skoro przy realistycznej animacji jesteśmy, warto wspomnieć i o tym epizodzie, ponownie zabierającym nas do dalekiej przyszłości, gdzie ludzie (i to poważnie zmutowani ludzie) kolonizują inne planety. Na jednym ze światów mieszka niejaki Snow - albinos, którego mutacja powoduje natychmiastowe gojenie ran i faktyczną nieśmiertelność (coś jak u Wolverine'a w "X-Menach"). Podobnie zresztą jak wspomniany Wolverine, Snow również chce by wszyscy dali mu święty spokój. Niestety jego życzenie nie zostanie spełnione, gdy jego tropem ruszą łowcy organów (ciekawe czy to nawiązanie do ponurego, współczesnego losu albinosów w Tanzanii), a w życiu Snowa pojawi się tajemnicza kobieta. Pełne akcji, dobrze zagrane (w głównej roli Peter Franzén, czyli król Harald z "Vikings"), z ciekawym zwrotem akcji na samym końcu. Takie kino science fiction tygryski lubią najbardziej!

"Sonnie's Edge"
Hasła "cyberpunk" nie trzeba aktualnie specjalnie przedstawiać, głównie za sprawą mocno wyczekiwanej gry polskiej produkcji. Modna w latach 80. stylistyka cyberpunku zaczyna ostatnio wracać do łask, a "Sonnie's Edge" jest jednym z jej przejawów. W tej dystopijnej przyszłości ludzie-cyborgi sterują wielkimi potworami, które walczą ze sobą w ringu. Ale czasem prawdziwym potworem nie jest ten, który na takiego wygląda, a i motywacje kierujące bohaterami mogą zaskoczyć niejednego. Podobnie jak w przypadku wielu odcinków z mojego zestawienia w tym też króluje realistyczna animacja, dodajmy BARDZO naturalistyczna, nie skąpiąca krwi czy zmysłowego seksu. Robi wrażenie.

"Suits"
To zaś jest dość oryginalne podejście do tematu mechów, czyli wielkich robotów sterowanych przez schowanego w ich wnętrzu ludzkiego operatora. Tym razem wątek mechów pojawia się w dość przewrotnej opowieści, gdzie grupa na wskroś amerykańskich farmerów musi bronić swoich domów i gospodarstw przed krwiożerczymi potworami. Heroizm rodem z wielkich prerii, kraciaste koszule, shotguny, jeansy, łopoczący gwiaździsty sztandar i zapach chleba kukurydzianego... Czegóż chcieć więcej? Jest akcja i zabawa, to na pewno!

"Swarm"
Z tym odcinkiem wracamy do pełnokrwistego science fiction, w którym w dalekiej przyszłości ludzie odkrywają kosmos i jego cuda. Jednym z nich jest tytułowy Rój - zawieszona w pasie planetoid cywilizacja przypominająca mrowisko, w której koegzystują tuziny różnych gatunków. Dwójka naukowców (uwaga, w jednej z ról Rosario Dawson!) rozpoczyna badania Roju. Jednak co się stanie, gdy da o sobie znać ludzka arogancja i chęć ujarzmienia mocy i tajemnic Roju do własnych celów? To bardzo mądra historia z przesłaniem, mówiąca o tym że ludzkość nie może i nawet nie powinna próbować wszystkiego kontrolować, bo może się to skończyć bardzo źle...

"The Secret War"
A to z kolei epizod który dosłownie zmiótł mnie z nóg - nie tylko za pomocą realistycznej animacji (którą jak już się domyślacie uwielbiam!) czy militarystycznego zacięcia, ale przede wszystkim pomysłu na historię! W tym oto świecie w trakcie II wojny światowej specjalne oddziały Armii Czerwonej przemierzają bezkresną syberyjską tajgę, by walczyć z potworami jako żywo przypominającymi demogorgony ze "Stranger Things". Jest więc tajemnica, jest akcja, są potwory, pełnokrwiste i wiarygodne (choć animowane) postacie i klimat jakich mało! Ogląda się to rewelacyjnie i jest to chyba odcinek, do którego wracam najczęściej. To również marzyłoby mi się w formie pełnowymiarowego filmu kinowego!

"The Tall Grass"
Lubię, gdy twórcy animacji science fiction potrafią się bawić konwencją, umiejętnie łącząc ze sobą różne okresy historyczne i motywy. W tym wypadku udało im się nakręcić całkiem niezły - fabularnie i wizualnie - horror osadzony mniej więcej w realiach drugiej połowy XIX wieku. Pośrodku bezkresnego morza trawy staje pociąg. Jeden z pasażerów wysiada zaczerpnąć powietrza mimo ostrzeżeń konduktora. To co znajdzie w trawie okaże się dla niego prawdziwym koszmarem... W tej historii urzekła mnie nie tylko wizualna strona opowieści (choć też), ale przede wszystkim spekulacje na temat tego, skąd wzięli się mieszkańcy traw. Może to inni pasażerowie, którzy niegdyś nie posłuchali mądrego konduktora? Morał: nie wysiadać z pociągu poza stacją!

"The Very Pulse of the Machine"
Z kolei ten epizod jest u mnie na podium trzech najlepszych odcinków z całego serialu - obok "Fish Night" i "Zima Blue". W tej historii osadzonej w niedalekiej przyszłości dwójka astronautek bada księżyc Io. Gdy dochodzi do wypadku i jedna z nich ginie, druga musi podjąć wyczerpującą pieszą wędrówkę by ocalić swoje życie. Jednak po drodze okazuje się, że nic na Io nie jest takie jak się wydaje. Czy to co widzimy jest prawdą, czy jedynie halucynacjami udręczonej, rannej kobiety? A nawet jeśli - czy ma to aż takie znaczenie? Klasyczna, pełna psychodelicznych kolorów animacja przywodząca na myśl wspomniane "Fish Night" sprawdza się w tej historii rewelacyjnie, a sama historia zostaje na długo w głowie widza. Wspomnę jeszcze, że opowiadanie na podstawie którego nakręcono ten odcinek dostało w swoim czasie Nagrodę Hugo! I uwierzcie mi: zasłużenie. Absolutny "must have" dla każdego fana SF!

"The Witness"
Jeśli mnie pamięć nie myli to ten odcinek zdobył najwięcej nagród branżowych i odbił się dość szerokim echem w popkulturze (sam widziałem zdjęcia licznych cosplayerek odtwarzających wygląd głównej bohaterki). Epizod bardzo przypominał mi animowany "Ghost in the Shell" - głównie z powodu klimatu azjatyckiej metropolii. Fabuła też jest niebanalna: tancerka erotyczna jest świadkiem zabójstwa. Rozpoczyna się dramatyczna ucieczka przed mordercą, która jednak zakończy się całkowicie inaczej niż ktokolwiek by sobie wyobrażał. Chylę czoła przed naprawdę niezłym zwrotem akcji w finale - bez wątpienia ta historia zostaje w głowie!

"Three Robots"
A to chyba najzabawniejszy ze wszystkich odcinków. Mimo że trwa zaledwie parę minut to pokładałem się na podłodze ze śmiechu! Trzy roboty wybierają się na turystyczną przechadzkę po postapokaliptycznej Ziemi. Wokół rozpadające się budynki, wraki aut i sprzętów, a także masa szkieletów ludzi zabitych w hekatombie. Generalnie coś jak Prypeć, tyle że z trupami. I jak na turystów przystało roboty strzelają selfiaki, komentują, zbierają pamiątki, wygłupiają się... aż do momentu gdy spotykają kota. Wtedy też cała tajemnica końca świata zaczyna nabierać sensu. Nie zdradzę Wam zakończenia, ale jestem pewien że Wam się spodoba! Jak się zresztą okazało, odcinek był tak dobry że doczekał się sequela w trzecim sezonie zatytułowanego "Three Robots: Exit Strategies" gdzie twórcy kontynuowali postapokaliptyczną satyrę, biorąc na celownik m.in. preppersów, libertarian i wszelkiego rodzaju technomilionerów. Złoto!

"Zima Blue"
Na sam koniec odcinek, który - obok "Fish Night" walczył u mnie na podium najlepszego epizodu. Jest to głęboko filozoficzna opowieść dziejąca się w dalekiej przyszłości, gdzie najsłynniejszym artystą galaktyki jest tajemniczy Zima Blue. Pewnego razu dziennikarka zostaje przez niego zaproszona na ekskluzywny wywiad - Zima Blue szykuje się bowiem do zaprezentowania swojego finalnego i najważniejszego dzieła w karierze. Historia jaka się z tego wyłania opowiada głównie o poszukiwaniu sensu życia oraz istnienia. Bardzo dobre, bardzo mądre i zapadające w pamięć. Godne klasyków i największych pozycji science fiction!


Wniosek: Świetna antologia, a niektóre odcinki są wybitne!


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger