"The Hateful Eight" ("Nienawistna Ósemka")

O czym to jest: Ośmioro nieznajomych zostaje uwięzionych w chatce pośrodku śnieżycy.

nienawistka ósemka film recenzja plakat quentin tarantino kurt russell

Recenzja filmu:

Zanim zacznę opisywać jedną z bardziej wyczekiwanych premier tego roku, wyjaśnijmy sobie jedno: wszystkie filmy Quentina Tarantino są dobre. Kropka. Wiadomo, niektóre są lepsze, inne trochę gorsze, ale wszystkie są dobre (wliczając również te, w których był tylko scenarzystą). Niemniej trzeba zaznaczyć, że od czasu do czasu zdarza mu się film wybitny, który przechodzi do historii kina. Taki dziełem był "Django", który - jak się okazało - za pomocą groteski i czarnego humoru we wstrząsający sposób rozprawił się z kwestią niewolnictwa w czasach Dzikiego Zachodu. Sam Tarantino zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, kręcąc zaraz po "Django" kolejny western, i to częściowo z tymi samymi aktorami. I niestety w tym nieuchronnym zestawieniu "The Hateful Eight" wypadło znacznie gorzej.

Osobiście doszedłem do następującego wniosku: Quentinowi nie wychodzi kręcenie filmów na poważnie. To, co czyni jego dzieła wybitnymi, to groteska oraz wspaniała szermierka słowna za pomocą znakomitych dialogów. Gdy jednak odedrze się takie dzieło z tarantinowskiego czarnego humoru, zaczyna się robić lekko niestrawnie. Co ciekawe, "The Hateful Eight" z dotychczasowych filmów reżysera przypomina najbardziej jego faktyczny debiut, a więc "Wściekłe Psy". Czyli jednym zdaniem: mamy grupę niebezpiecznych kolesi w zamkniętej przestrzeni, którzy sobie nie ufają i ukrywają przed sobą śmiertelnie groźne sekrety. Kto przeżyje, kto zginie, a kto wygra? Tego musicie się sami dowiedzieć. Może dlatego nie znalazłem w "The Hateful Eight" niczego specjalnie odkrywczego - wszystko to Tarantino pokazał nam już w 1992 roku.

Technicznie rzecz jasna jest bez zarzutu. Jest krwawo, a nawet bardzo krwawo (co też przywodzi na myśl wspomniane "Wściekłe Psy"). Reżyser nie szczędzi nam przemocy na ekranie, a nikt z bohaterów nie może się czuć bezpiecznie. Niestety dialogi są zaledwie poprawne, a montaż dosyć surowy - tak jakby Tarantino zamieścił w filmie wszystkie nakręcone sceny, bez żadnych cięć i edycji. Pod względem aktorskim wybiły się trzy kreacje. Po pierwsze Samuel L. Jackson w roli Łowcy Nagród, de facto główny bohater filmu, który nie miał u Quentina tyle czasu na ekranie od kultowego "Pulp Fiction". Drugą gwiazdą jest rewelacyjna Jennifer Jason Leigh w roli Więźniarki, nominowana (słusznie!) za tą rolę do Oscara. W pamięć zapadł mi też nieznany mi wcześniej Demián Bichir w roli Meksykańca, od którego wręcz nie mogłem oderwać wzroku. Co do pozostałych, to trzeba zaznaczyć, że oglądanie filmów Tarantino to jak wyprawa do ulubionego teatru, gdzie w kolejnych rolach grają ci sami aktorzy. W "The Hateful Eight" większość obsady była albo taka sama jak w innych rolach (Michael Madsen identyczny jak w "Kill Billu", Walton Goggins niemal identyczny jak w "Django"), albo też nieco gorsza (Kurt Russell był lepszy w "Grindhouse", a Tim Roth w "Czterech Pokojach"). Odnosiłem zresztą wrażenie, że rola Tima Rotha była idealnie napisana pod Christophera Waltza - aż dziw, że tu się nie pojawił. 

Oczywiście nie zapominajmy o najważniejszym: ogląda się to w porządku, o ile ktoś oczywiście lubi styl Quentina Tarantino. Jeśli reżyser dotrzyma słowa, czekają nas jeszcze tylko dwa filmy w jego wykonaniu, choć osobiście mam nadzieję, że nie będą to już westerny. Czas na nową epokę w twórczości reżysera. Może prohibicja?

Wniosek: Mogło być wybitne, a jest tylko dobre.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger