"The Finest Hours" ("Czas Próby")

O czym to jest: Łódź straży przybrzeżnej próbuje uratować załogę tonącego tankowca.

czas próby film recenzja plakat chris pine casey affleck

Recenzja filmu:

Filmy o morzu zawsze mnie interesowały - pewnie dlatego, że od dzieciństwa żegluję (choć ostatnio niestety już nie mam kiedy). Niemniej staram się śledzić wszelkie interesujące marynistyczne historie, a do takich z całą pewnością należy najsłynniejsza w dziejach USA akcja ratunkowa w wykonaniu U.S. Coast Guard. A było tak: podczas strasznego zimowego sztormu w 1952 roku, tankowiec Pendleton przełamał się na pół. Na pomoc uwięzionym marynarzom wyruszyła mała łódź straży przybrzeżnej dowodzona przez Bernarda Webbera. To, co zrobił Webber i jego trzyosobowa załoga, przeszło do historii amerykańskiego ratownictwa.

Świetny pomysł na film, prawda? Wręcz murowany przepis na hit, nic więc dziwnego, że zajęła się nim wytwórnia Disneya. Chwalę scenariusz, który został znakomicie napisany - miał odpowiednią dozę epy, akcji, emocji, klimatu, a także całkiem przyzwoite dialogi. Do roli głównej zaangażowano Chrisa Pine'a, przed którym stało trudne zadanie zrzucenia gęby kapitana Kirka ze "Star Treka". Na szczęście poradził sobie bardzo dobrze, grając na zupełnie inną, znacznie spokojniejszą nutę (idealnie wpasowaną w styl rodem z lat 50.). Fajnie było zobaczyć również Casey'ego Afflecka (tego brzydszego i zdolniejszego z braci Afflecków), a także znaną z "Rodziny Borgiów" Holliday Grainger oraz Grahama McTavisha, mojego ulubionego groźnego Szkota (znanego bardziej jako Dwalin z "Hobbita"). Nawet posępny Eric Ba(na)na w tle dobrze odegrał swoją rolę. 

No dobra, mamy więc dobry scenariusz i obsadę, ale czy mamy dobry film? Obawiam się, że jest z tym pewien problem. Po pierwsze, "The Finest Hours" jest niezwykłe spokojne jak na film katastroficzny. Za spokojne! Bohaterowie zachowują zimną krew i wręcz flegmatyczne opanowanie, niezależnie od tego czy walczą o przetrwanie na tonącym statku, zmagają się z falami, zamarzają czy tęsknią za ukochanymi. O ile na początku filmu ten spokój budował fajną kameralną atmosferę, to utrzymywanie go podczas dynamicznych scen akcji (a tych było niemało) kompletnie zabiło tempo filmu! Ponieważ wiem, że występujący tu aktorzy potrafią grać ekspresywnie, zrzucam całą winę na reżysera. Nie wiem, jaki chciał osiągnąć zabieg artystyczny, ale z całą pewnością poniósł porażkę. Mam również zastrzeżenia co do jakości wykonania efektów i dekoracji - nasi dzielni ratownicy, pędząc po sztormowych falach na ratunek, wyglądają jakby powoli sunęli na rowerku po kwiecistej łące. Nie ma tu emocji, nie ma zacięcia w oczach, a widz oczyma wyobraźni widzi wszechobecny blue screen, który otaczał aktorów na planie (zresztą animacja wody pozostawia sporo do życzenia). Wręcz nie do zniesienia jest zbyt mała ilość wody (!) na twarzach i ciałach bohaterów, brak wiatru, a także kompletny brak reakcji na konieczne w takim wypadku wszechobecne zimno i stanie na skraju hipotermii. 

Mam też zarzuty co do końcówki klasy "powiewający gwieździsty sztandar" - czyli czerstwej, płaskiej i stosującej tanie chwyty. Jest mi smutno, bo taka historia z takim scenariuszem zasługiwała na znacznie lepszą odsłonę. Pozostaje mieć nadzieję, że pewnego dnia dożyję rebootu.

Wniosek: Świetny pomysł na film, ale niestety kulawe wykonanie.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger