"The Physician" ("Medicus")

"The Physician" ("Medicus")

O czym to jest: Angielski cyrulik wyrusza do Persji, by uczyć się lekarskiego fachu.

medicus recenzja filmu kingsley

Recenzja filmu:

Niemiecki film "Der Medicus", znany na świecie jako "The Physician", to europejska (dzięki Bogu!) ekranizacja wielkiego książkowego hitu, która na szczęście nie ustępuje jakością najlepszym amerykańskim filmom. Tak, Europejczycy też potrafią kręcić filmy! I to tak blisko, bo w Niemczech! Polska kinematografia jest wciąż 100 lat za cywilizacją - potrafimy już kręcić świetne filmy kameralne (Smarzowski!), ale do superprodukcji jeszcze nam bardzo, bardzo daleko. A tu co, da się? Jasne, że się da!

Przenosimy się więc do XI-wiecznych realiów, gdy Europejczykom zrobiono (z życia) jesień średniowiecza, a ostoją cywilizacji był Bliski Wschód, islam i takie miasta jak Bagdad, Damaszek czy - w tym wypadku - Isfahan. "Medicus" opowiada o przygodach młodego Anglika, obdarzonego nadprzyrodzonym talentem wyczuwania śmierci, który postanawia zostać prawdziwym lekarzem (a nie tylko cyrulikiem) i wyrusza w podróż do odległej Persji, by uczyć się fachu od samego Awicenny (w tej roli rewelacyjny jak zawsze Ben Kingsley). Podróżując w przebraniu Żyda prowadzi nas przez całą epokę ówczesnego życia i tamtejszych realiów. I choć film mógłby (po trailerach) wskazywać na romansidło, to mogę was uspokoić: wątku romantycznego jest tu niewiele, czyli jak dla mnie w sam raz. Klimatem "Medicus" przypomina mi trochę moje ulubione "Królestwo Niebieskie", więc może dlatego tak mi się podobał. Przez bite dwie i pół godziny filmu nie znudziłem się ani razu. Siedziałem jak zaczarowany, mimo że nie było tu specjalnych zwrotów akcji, ani w ogóle akcji jako takiej. Wiem też, że prawdziwe losy Awicenny daleko się miały od tych filmowych. I co z tego? Nie ma filmu fabularnego, który w 100% pokazuje prawdę.

Twórcom udało się też przemycić bardzo współczesną refleksję o tym, że fanatyzm jest jedną z najgorszych plag ludzkości. O ile religia sama w sobie jest ludziom niezbędna, to zbytnie zagłębienie się w nią niszczy wszystko, co ludzie stworzyli. Cieszę się, że w równym stopniu dostało się chrześcijanom, jak i muzułmanom, a nawet trochę Żydom. Nie ma nic gorszego niż brodate dziady, które mówią innym, jak mają żyć. I to dotyczy wszystkich religii.

Naprawdę polecam, bo to naprawdę dobry film. "Medicus" oznacza świetnie pokazane realia epoki, bardzo dobrą grę aktorską i misterną konstrukcję fabuły. Prawdziwe europejskie kino wysokobudżetowe. Szkoda, że jest go tak mało.

Wniosek: Naprawdę dobre. Polecam!


"Sense and Sensibility" ("Rozważna i Romantyczna")

"Sense and Sensibility" ("Rozważna i Romantyczna")

O czym to jest: Ekranizacja sławnego XIX-wiecznego romansu.

rozważna i romantyczna recenzja filmu winslet thompson grant rickman

Recenzja filmu:

Kobieca ręka sprowadziła do mojej kolekcji kolejny film z cyklu opowieści Jane Austen, więc - chcąc nie chcąc - musiałem go obejrzeć. "Becoming Jane", czyli biograficzny film o autorce nie był taki zły, więc i może ekranizacja jej sławnego dzieła mogła mi przypaść do gustu? Hmm... Tragedii nie było, ale szału niestety też nie. Tylko nie pomyślcie, że jako nerd jestem przeciwnikiem komedii romantycznych. Nieprawda! Uwielbiam "Notting Hill", w domu mam takie klasyki jak "Czekolada" czy "Amelia", więc gatunek nie jest mi obcy. Ale tym razem niestety nie było 100% sukcesu.

To chyba wina zakończenia. Nie czytałem książki, ale podejrzewam że film jest dosyć wierny oryginałowi. To miałoby sens, zwłaszcza że zakończenie jest bardzo XIX-wieczne w swoich realiach, jeśli rozumiecie o co mi chodzi. Mamy bowiem dwie siostry - Emmę Thompson (tą rozważną) i Kate Winslet (tą romantyczną). Obok nich dwójka kawalerów: Hugh Grant (ten romantyczny) i Alan Rickman (ten rozważny - swoją drogą jego kreacja to największa zaleta tego filmu). Oczywiście nie mogło być normalnie i siostry muszą się zakochać na odwrót, niż wynikałoby to z predyspozycji psychologicznych. Przyciągnie się przeciwieństw? Być może, ale jakoś tu tego nie kupuję. Moim wymarzonym happy endem byłoby, gdyby głupiutka podlotka Kate Winslet umarła na gorączkę, a rozważna Emma Thompson zeszła się z szanowanym pułkownikiem. Ale niestety to XIX-wieczny happy end, więc... Po drodze oczywiście mamy tysiące zwrotów akcji, które zapoczątkowały erę oper mydlanych ("on kocha X, ale zrobił dziecko Y, a tak w ogóle to całował się z Z"). Może i jest to wciągające na kartach powieści, ale tu jest po prostu nudne. Żeby nie było, kostiumy są piękne, Anglia jest piękna, a klasa burżuazyjna aż się prosi, by położyć łby na gilotynie. Wszystko zgodnie z duchem epoki. Ale na ekranie to trochę mało, aby nazwać to dobrym filmem.

Wniosek: Takie sobie. Przynudza.


"The Walking Dead" ("Żywe Trupy")

"The Walking Dead" ("Żywe Trupy")

O czym to jest: Zombie opanowują Ziemię.

żywe trupy recenzja serialu grimes

Recenzja serialu:

"The Walking Dead", pierwszy chyba serial traktujący na poważnie tematykę zombie, jest (niestety) dowodem na to, że i zombie mogą się śmiertelnie (haha) znudzić. Jest to też przykład serialu, który powinien był się skończyć znacznie wcześniej, najpóźniej po trzecim sezonie. Ale ponieważ stał się tak bardzo popularny, to twórcy ciągną go dalej... I ciągną, i ciągną, i będą ciągnęli tak długo jak się da. Obawiam się, że może mi nie starczyć sił, by tyle wytrzymać.

Jestem fanem zombie. Naprawdę. Gdzie indziej (prócz nazistów) można dostać wroga, którego można tak bezkarnie i na tyle różnych sposobów zabijać? Nie ma nic piękniejszego od mordowania zombiaków. Zwłaszcza, że te tutaj są klasycznymi "wolnymi" zombie, a nie zmutowanymi turbo-zombie rodem z "World War Z" lub "28 dni później", które z definicji są nie do pokonania. Ależ ile to można oglądać? W pewnym momencie nawet strzelanie może się przejeść. Zwłaszcza, gdy każdy odcinek ma taki sam schemat:
1. Rozwiązanie cliffhangera z poprzedniego odcinka w ciągu 1 minuty.
2. Widoki krajoznawcze.
3. Gadanie o tym, że wszystkim jest smutno.
4. Idą zombie! Ognia!
5. Gadanie o tym, że wszystkim jest smutno.
6. Mocny plot twist + cliffhanger, który zmusza do obejrzenia kolejnego odcinka.
Wredny schemat, nie? Bo punkty 4 i 6 zmuszają do tego, by wciąż oglądać ten serial. Głównym bohaterem jest szeryf Rick Grimes, który w opanowanej przez zombie Georgii (tak, przez cztery sezony bohaterowie nawet nie wyszli poza granicę stanu) stara się znaleźć swojej rodzinie miejsce do życia. Po drodze zalicza obozowisko, farmę, więzienie, miasteczko, a i tak nigdzie nie może znaleźć sobie nowego domu. Może by tak starczyło siedzieć na tyłku w jednej lokacji i budować mury, zamiast gadać o tym, że wszystkim jest smutno? Ech.

Żeby nie było, serial ma świetne elementy. Pierwsze dwa sezony i elementy trzeciego zrywają czapki z głów (zwłaszcza porażający swoją mocą semi-cliffhanger w połowie drugiego sezonu - tak tak, scena ze stodołą). Są cudowne widoczki krajoznawcze na falloutowy świat, są genialne postacie (pan kusznik Daryl!), są w końcu ciekawe rozważania i dylematy. Tylko to wszystko jest takie rozwleczone... Pierwszy i drugi sezon były dobre, bo były krótkie. Później wszystko zaczęło się opierać na flashbackach i odgrzewaniu motywów z początku serialu... Klasyczna bolączka wielu produkcji. No i dlaczego bohaterowie nie próbują opuścić Georgii i znaleźć jakiegoś lepszego miejsca? Na przykład wyspy, hmm? Albo jakiegoś starego fortu (przecież w USA też takie mają)? Pytania można mnożyć, a odpowiedzi brak. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że kiedyś ta produkcja się skończy (w sensie będzie mieć zakończenie), a nie że po prostu się urwie. Choć to USA, tu nie można na nic liczyć.

Wniosek: Polecam sezony 1-3. Reszta to odcinanie kuponów.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "The Walking Dead"! >>>


"Vikings" ("Wikingowie")

"Vikings" ("Wikingowie")

O czym to jest: Wikingowie rozpoczynają najazdy na zachodnią Europę.

wikingowie recenzja serialu ragnar ivar

Recenzja serialu:

Serial "Wikingowie" jest żywym przykładem na to, że tematyka brodatych wojowników jeszcze nie umarła! Wręcz przeciwnie, trzyma się świetnie. I choć mieliśmy już mnóstwo znakomitych produkcji na ten temat (żeby wspomnieć np. "Trzynastego Wojownika" czy "Valhalla Rising"), to i na serial znalazło się miejsce. "Wikingowie" starają się być tak wierni historycznym faktom, jak to możliwe i szanują pewnego rodzaju niuanse, które zazwyczaj umykają twórcom z Hollywood (jak na przykład różnorodność językowa między narodami). Oczywiście są tu przekłamania dotyczące pewnych wydarzeń, a na dodatek spora dawka mocy nadprzyrodzonych... Ale z drugiej strony akcja serialu dzieje się w IX wieku w czasach pół-mitycznych, więc prawdopodobnie nasze źródła historyczne również nie są tak całkiem miarodajne. Pamiętajcie, IX wiek to czas na 100 lat przed Mieszkiem I... Co my, Polacy, na przykład wiemy o tamtych czasach? Lech, Czech i Rus? No dajcie spokój...

Fabuła opowiada historię legendarnego władcy Wikingów Ragnara Lothbroka i jego rodzinki morderców. Obserwujemy, jak Ragnar (niejako wbrew sobie) ze zwykłego woja przeistacza się w odkrywcę, rozpoczyna rajdy na Brytanię, a następnie zostaje jarlem, by w końcu wylądować na królewskim tronie. Po drodze zawiera sojusze, morduje wrogów, płodzi synów, uczy się staroangielskiego od pojmanego mnicha i powoli (chyba) staje się po trochu chrześcijaninem. Mimo powtarzalności motywów (bo ileż można oglądać Wikingów nawalających się między sobą) konstrukcja serialu przykuwa od pierwszej do ostatniej minuty. Prowadzenie kamery, muzyka, charakteryzacja, sceny gore (serio, krew leje się wiadrami), nastrojowy klimat dawnych pogańskich czasów... Wspaniałe! Pod tym względem naprawdę nie ma się do czego przyczepić. A wszystkim purystom historycznym przypominam, że współczesna kinematografia musiała znieść na przykład takiego "Gladiatora", przy którym "Wikingowie" wyglądają jak film dokumentalny. Zresztą niewiele im brakuje do tego tytułu.

Wniosek: Świetne. Ogląda się z zapartym tchem.


"Band of Brothers" ("Kompania Braci")

"Band of Brothers" ("Kompania Braci")

O czym to jest: Przygody amerykańskiej kompanii na froncie zachodnim II wojny światowej.

kompania braci recenzja miniserialu HBO

Recenzja miniserialu:

Jeśli kogokolwiek interesuje tematyka wojenna, byłoby grzechem, gdyby pominął "Kompanię Braci". A nawet jeśli wojna nie leży w waszym centrum zainteresowań, to i tak powinniście się pochylić nad tą produkcją. To między innymi ten serial zapoczątkował triumfalny marsz HBO na pozycję najlepszej telewizji na świecie, kręcącej najdroższe i najbardziej widowiskowe seriale. Inne produkcje, jak "Pacyfik" czy na przykład "Gra o Tron", mają taką a nie inną formę właśnie dzięki "Kompanii Braci". Tyle w kwestii zachęty.

Przez dziesięć odcinków obserwujemy autentyczne (w 90% oparte na faktach) przygody kompanii E z 101 amerykańskiej dywizji powietrznodesantowej. Podążając śladami młodego porucznika Wintersa, jesteśmy świadkami walk we Francji w 1944 roku, a później Holandii, Belgii i Niemczech. Mimo że serial jest ilustracją przygód całej grupy żołnierzy (tytułowej kompanii braci), to właśnie Winters jest tu głównym bohaterem i narratorem. Trzeba przyznać, że ogromnym plusem jest nadanie każdemu odcinkowi innej narracji. Mamy więc m.in. formowanie kompanii, krwawe walki w Normandii, historię o strasznym laniu, jakie Amerykanie dostali w Holandii, oblężenie belgijskiego Bastogne z punktu widzenia sanitariusza, jednoosobowy szturm miasteczka Foy w wykonaniu porucznika Speirsa, no i w końcu historię "o co walczymy" z obozem koncentracyjnym w tle. Mocna rzecz.

Jeśli chodzi o sposób konstrukcji, aktorów, scenografię, efekty - wszystko jest absolutnie bez zastrzeżeń. Sceny batalistyczne biją na głowę większość kinowych produkcji poświęconych II wojnie światowej. Trudno mi stwierdzić, która produkcja jest lepsza: "Kompania Braci" czy "Pacyfik", opowiadający to samo, tylko że po drugiej stronie planety. Na pewno "Pacyfik" jest lepszy pod względem dramaturgii, bo chyba bardziej dosadnie mówi o tym, czym jest wojna i co robi z człowiekiem. W "Kompanii Braci" jest dla kontrastu sporo (czasem za dużo) amerykańskiej flagi w tle i kultu dziarskich spadochroniarzy, którzy ubijali nazistów. Fakt, ubijanie nazistów zawsze jest w cenie, ale chyba na starość bardziej doceniam głębię niż efekciarstwo. Młodszy widz bez wahania wybierze "Kompanię Braci" do pochłonięcia w weekend, ale i starszy będzie się dobrze bawił. Polecam bardzo.

Wniosek: Kult. Pozycja obowiązkowa.


"The Amazing Spider-Man 2" ("Niesamowity Spider-Man 2")

"The Amazing Spider-Man 2" ("Niesamowity Spider-Man 2")

O czym to jest: Spider-Man ratuje Nowy Jork.

niesamowity spider-man 2 recenzja filmu garfield stone

Recenzja filmu:

Jako dziecko, musząc wybierać w niemal biblijnym sporze Batman vs. Spider-Man (przynajmniej za moich czasów istniał taki wybór), zawsze uważałem, że kreskówka o Spider-Manie była lepsza, choć ogólnie wolałem Batmana. I chyba właśnie o to chodzi: w filmach o Batmanie (zwłaszcza serii "The Dark Knight") jest chyba coś więcej niż w błyskotliwych, efekciarskich i oczywiście atrakcyjnych produkcjach o Spider-Manie. Wytwórnia Sony, próbująca stworzyć własną konkurencję dla "Marvel Cinematic Universe", za pomocą swojego najnowszego hitu zasypała nas zalewem CGI i kilkoma ciekawymi niespodziankami aktorskimi. Wyszła z tego bardzo fajna popcornowa historia, błyszcząca i iskrząca jak komiksowy pierwowzór, ale raczej pozbawiona głębszego znaczenia.

Moim zdaniem było nawet trochę lepiej niż w części pierwszej, gdy Peter Parker przez pół filmu stawał się Spider-Manem, by dopiero w końcówce powalczyć trochę z Lizardem. A tutaj zrobiono trochę inaczej: najpierw Spider-Man zmierzył się z teoretycznie głównym wrogiem (Jamie Foxx w świetnej roli Electro), by dopiero na deser poznać nemezis Spider-Mana, czyli Zielonego Goblina (tak swoją drogą, to osobiście stoję na stanowisku że Zielony Goblin >>> Venom). Zresztą Dane DeHaan jako Goblin był po prostu cudowny, dobrany tak idealnie jak Heath Ledger w roli Jokera (wiadomo, że to nie ta skala aktorska, ale chodzi o dopasowanie do postaci). Uśmiechnąłem się też widząc Paula Giamattiego jako Rhino, w 100% przerysowanego i z koszmarnym rosyjskim akcentem, ale w końcu Rhino w całym zamyśle jest karykaturalny, więc czemu nie.

Podsumowując: w "The Amazing Spider-Man 2" mamy dużo skakania po budynkach, dużo pajęczyn, fajnych wrogów (choć Electro jest tak nierealny, że momentami słabo się robi - na przykład wtedy, gdy wchodzi do kontaktu) i ładne wyjście na trzecią część, której się niestety nigdy nie doczekamy. To był udany Spider-Man, a ja dostałem dokładnie to, czego oczekiwałem. I żałuję, że wraz z przekazaniem postaci Pajączka do "Marvel Cinematic Universe" przygoda Andrew Garfielda z tą rolą dobiegła końca. Naprawdę go lubiłem.

Wniosek: Dobre. 100% klimatu Spider-Mana.


<<< Sprawdź kolejność serii "The Amazing Spider-Man"! >>>


"Becoming Jane" ("Zakochana Jane")

"Becoming Jane" ("Zakochana Jane")

O czym to jest: Biografia Jane Austen, brytyjskiej autorki XIX-wiecznych romansów.

zakochana jane recenzja filmu austin mcavoy hathaway

Recenzja filmu:

Czasami i nawet nerd musi się pochylić nad typowo "kobiecym" kinem. Czasem z lepszym bądź gorszym skutkiem, no ale w końcu mężczyzna nie powinien się dziś wstydzić wrażliwości, prawda? W każdym razie, dzięki przecenie w Saturnie, w moje ręce trafił biograficzny film o Jane Austen, zatytułowany "Becoming Jane" (z niezrozumiałych przyczyn znany w Polsce jako "Zakochana Jane"). Matko święta, skąd oni biorą te polskie tytuły? Tytułową brytyjską pisarkę zagrała Anne Hathaway, za którą niespecjalnie przepadam, a partnerował jej nie kto inny, jak uwielbiany przeze mnie James McAvoy.

I to właśnie McAvoy jak dla mnie pociągnął cały film. Żeby nie było, Anne Hathaway naprawdę się starała: robiła słodkie oczy, usta w dziubek i wdzięczyła się do kamery. Czasem pasuje mi jej maniera, czasem nie, ale tu przynajmniej nie przeszkadzała (w porównaniu do takich na przykład "Nędzników", gdzie nie mogłem jej znieść). Za to McAvoy zagrał tak wspaniale szelmowsko, że takiej kreacji uległaby każda dama! Dziewczyny lecą na łobuzów... A ponieważ McAvoy jest również aktorem dramatycznym, dodał tej roli niezłego pazura. To lubię! I głównie ze względu na niego obejrzę kiedyś ten film ponownie.

Co do fabuły, to jak pewnie się spodziewacie, jest dość mocno oparta na "Dumie i Uprzedzeniu" (coś w rodzaju "Zakochanego Szekspira" opartego na "Romeo i Julii" - z tą różnicą że biografia Szekspira jest totalną fikcją). Oryginalnej książki Austen nie czytałem, w zasadzie nie znałem też fabuły, także z zainteresowaniem śledziłem przebieg akcji. I mimo że scenariusz opiera się na zwrotach akcji klasy "kto z kim skończy", to i tak było ciekawie. Polecam, w sam raz na romantyczny wieczór we dwoje.

Wniosek: Daje radę. Jak na romansidło oczywiście.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger