"Last Knights" ("Ostatni Rycerze")

O czym to jest: Wojownik musi pomścić śmierć swojego pana.

ostatni rycerze film freeman owen

Recenzja filmu:

W Japonii bardzo popularna jest legenda (a w zasadzie fakt historyczny, bo te wydarzenia naprawdę miały miejsce na początku XVIII wieku) dotycząca 47 roninów. Na początek wyjaśnię, że ronin to wyjęty spod prawa samuraj, który stracił swojego pana. Wg tej legendy pewien shogun zamordował drugiego, na skutek czego samuraje (wspomnianych 47 roninów) postanowili pomścić śmierć swego pana, stając się w ten sposób symbolem honoru i wierności ideałom. Wspaniały temat na film, prawda? Japończycy też tak uważają, bo - jeśli dobrze liczę - nakręcono do tej pory aż dwanaście ekranizacji tej historii, w tym jedną w zeszłym roku - "47 Roninów". Teraz, ledwo rok później, otrzymaliśmy kolejną.

Na szczęście o ile "47 Roninów" to film okropny, to "Last Knights" stanowi zadziwiająco porządne widowisko. Jest tu ledwo kilka rzeczy, do których mam zastrzeżenia, a jestem w tej tematyce dosyć wybredny. Zacznijmy od obsady - w głównej roli wystąpił niezawodny Clive Owen, który dzięki grze aktorskiej nawet taką tragedię jak "Król Artur" potrafi wyciągnąć o jeden poziom wyżej. Solidny wybór do fajnej, wiarygodnej i wzbudzającej sympatię postaci. Obok niego na ekranie pojawił się (niestety) zgrany do niemożliwości Morgan Freeman. Lubię tego aktora, ale ostatnio jest go po prostu za dużo w kinach, podobnie jak i Antony'ego Hopkinsa (aktorzy nie powinni przesadzać z ilością ról, żeby się nie opatrzyć widzom, a wspomniani panowie najwyraźniej o tym zapomnieli). Niemniej Owen i Freeman duet tworzą dobry i po dodaniu im grona nieirytujących statystów stwarza to przyjemny efekt na ekranie.

Film jednak zachwycił mnie czymś innym: lokacje, lokacje i jeszcze raz lokacje! To nie jest obraz nakręcony w studiu czy na green screenie, ale w prawdziwych wnętrzach (i "zewnętrzach") autentycznych zamków i pałaców. Stwarza to niezwykłe uczucie realności i zmniejsza do minimum obecność efektów specjalnych. Stara dobra szkoła filmowa, lubię to! Tu trzeba wyjaśnić, że choć legenda o roninach jest japońska, to twórcy przenieśli ją w europejskie realia fantasy w klimacie tak-jakby-średniowiecznym (jednak z bardzo dużą ilością orientalnych akcentów, takich jak broń czy kostiumy, a także sporą różnorodnością rasową bohaterów). Jest to zadziwiająco strawne, a nie jest przecież łatwo nakręcić dobry postmodernistyczny miks, zatem chylę czoła.

Mam pewne zastrzeżenia co do choreografii - twórcy postanowili lekko przyspieszać kamerę we wszystkich scenach walki, pewnie celem zwiększenia dynamiki. Bardzo nie lubię takiego efektu, zatem nieco się rozczarowałem (choć naparzanka sama w sobie była urocza, bardzo w stylu azjatyckiego kina akcji). Nadto scen akcji mogłoby być trochę więcej. No ale na szczęście udało się zachować klimat, a jak wiemy bez niego nawet najlepsza choreografia jest nic nie warta (jak w "Dragon Blade").

Żałuję bardzo, że "Last Knights" nigdy nie trafił do polskich kin. Odpowiednio rozreklamowany mógłby być niezłym hitem, no ale na szczęście mamy nowoczesne technologie, więc i Polacy są w stanie to obejrzeć! Co zresztą polecam.

Wniosek: Lepsza rozrywka niż można by się spodziewać. Solidne około-średniowieczne fantasy.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger