"Star Wars Episode II: Attack of the Clones" ("Gwiezdne Wojny: Atak Klonów")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny atak klonów film recenzja plakat natalie portman

Recenzja filmu:

Niedawno napisałem parę (miejscami dość cierpkich) słów na temat Epizodu I "Gwiezdnych Wojen", czyli "Mrocznego Widma". Teraz przyszedł czas na część drugą, która - i uważam tak do dziś - miała najlepsze trailery i obiecywała powrót świata "Star Wars" na bardziej poważne, intrygujące tory. Po żenującym, dziecinnym spektaklu poprzedniej części, nadeszła najwyższa pora na dobrą space operę, bez dzieci, bez fekalnych gagów i bez absurdalnych efektów specjalnych. A co dostaliśmy? Romansidło w kosmosie...

Ot i cały problem z "Atakiem Klonów" (który, swoją drogą, ma najbardziej marny tytuł z całej Sagi - "Atak Klonów" - serio???). Możemy go podzielić na trzy różne linie fabularne - kryminał, romansidło i film wojenny. Pierwszy jest fantastyczny i nie mam co do niego zastrzeżeń, wyszło z tego takie kosmiczne kino o policjantach i złodziejach, z pościgami i zwrotami akcji jak z dobrych filmów lat 90. A wizja Coruscant, planety-miasta w scenerii nocnej, to miód na moje oczy. O drugiej części filmu, czyli romansidle, pragnę zapomnieć jak najprędzej. Tak żenującej, marnej, płaskiej i dennej gry aktorskiej nie widziałem od czasów polskiego kina! Wszystkie sceny na Naboo, czyli turlanie się po łące wśród pasących się kleszczy, rozmowy o piasku, nie-wyznawanie sobie miłości przy kominku w obcisłej lateksowej sukience, popłakiwania głównego bohatera na temat tego, jak go nikt nie rozumie... Serio, ktoś czytał scenariusz przed rozpoczęciem zdjęć? I kto go w ogóle napisał, czternastolatek? Nie pomaga Hayden Christensen w głównej roli Anakina Skywalkera, którego repertuar min ogranicza się do ślinienia się albo patrzenia z byka, ani też Natalie Portman, która (wiemy to z materiałów dodatkowych) stanowczo protestowała przeciwko graniu na tle zielonego ekranu. I TYLKO zielonego ekranu, bo nie licząc kostiumów i pojedynczych gadżetów nic tu nie jest prawdziwe! Wszystko jest komputerowe, nie ma scenografii, a więc nie ma klimatu! To takie "Sanctuary", tylko za o wiele większą kasę i z zerowym humorem. Uwierzcie mi, nie da się tego oglądać...

No i jest część trzecia, czyli film wojenny. Zaczyna się dobrze, wygląda na ogół dobrze (bo dużo Jedi, trup ściele się gęsto, są miecze świetlne, jest Christopher Lee i tempo). Gdyby tylko tak wyciąć stamtąd Natalie Portman, zamienić komputerowe klony na aktorów w zbrojach (serio, to nie takie trudne, ludzie robią takie zbroje w domu w wolnym czasie), to byłoby całkiem nieźle. Tak w zasadzie, to gdyby skasować wszystkie sceny na Naboo i zostawić resztę tak jak jest, mógłby wyjść z tego znośny film. A tak ma żenujący środek, na którym możemy iść na pół godziny na spacer z psem, wrócić i nic nie stracić z fabuły (miałem tak kiedyś na filmie "American Beauty"). To wręcz smutne, jak marnuje się taki potencjał.

Sytuację ratuje nieco Ewan McGregor w mojej ulubionej wersji Obi-Wana Kenobiego - skutecznego i pewnego siebie Rycerza Jedi, takiego galaktycznego policjanta prowadzącego śledztwo kryminalne. Christopher Lee jako Hrabia Dooku również jest znakomity. Nie ma wprawdzie takiego kopa jak Darth Maul w pierwszej części, ale za to dodaje prawdziwej elegancji, jakiej w dziecinnym "Mrocznym Widmie" wyraźnie zabrakło (ach, jakby tak tylko wyciąć z tego filmu niedorzecznego, skaczącego po ścianach Yodę...). Szkoda, że dostaliśmy tylko stek wysmażony z jednej strony, a z drugiej całkiem surowy. Bo coś takiego, nawet przy najlepszych intencjach, w całości nie będzie dobrze smakować.

Wniosek: Gdyby wyciąć środek, byłoby nieźle.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger