"Warriors of the Rainbow: Seediq Bale" ("Wojownicy Tęczy: Seediq Bale")

O czym to jest: Prawdziwa historia rebelii Aborygenów tajwańskich przeciwko Japończykom.

wojownicy tęczy seediq bale film recenzja kino tajwańskie

Recenzja filmu:

Bardzo trudno mi opisać ten film. Na pewno jest znakomity, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Ale jest też na tyle inny kulturowo i obcy dla europejskiego odbiorcy, że wymyka się zwyczajnym kategoriom oceny. Mogę na szczęście bez żadnych wątpliwości stwierdzić, że porusza widza - a to chyba w filmach jest najważniejsze.

Myślę, że słusznym jest nazywanie "Warriors of the Rainbow" tajwańskim "Apocalypto". Słyszeliście kiedyś o Aborygenach tajwańskich? Mogę się założyć, że nie. To pierwotna ludność tej niepodległej i opanowanej obecnie przez Chińczyków wyspy, mocno niestety przetrzebiona przez wydarzenia ostatniego stulecia. Pod koniec XIX wieku Tajwan został sprzedany Japończykom, którzy zaprowadzili tam szowinistyczne, okrutne rządy, nastawione na rabunek surowców naturalnych. Po krótkim powstaniu, Aborygeni ulegli najeźdźcom i przez trzydzieści lat pozostawali na wpół-niewolnikami. W 1930 roku wojownicze plemiona Aborygenów zebrały się i ruszyły do niezwykle krwawego, pełnego heroizmu powstania. I właśnie o tych wszystkich wydarzeniach opowiada "Warriors of the Rainbow". I teraz uwaga: istnieją dwie wersje tego filmu. Krótsza (dwugodzinna) wyszła w kinach i według opinii recenzentów ciężko się ją ogląda. Ja miałem przyjemność obejrzeć dłuższą, ponad czterogodzinną wersję, jaka ukazała się na Blu-ray. I powiem wam, że siedziałem przed telewizorem jak zaczarowany, w ogóle nie czując upływu czasu. To chyba najlepszy dowód, że ten film ma coś w sobie.

Być może jest to kwestia świetnego wykonania. "Warriors of the Rainbow" to najdroższa produkcja w historii tajwańskiego przemysłu filmowego i bez wątpienia widać, że każdy dolar został tu mądrze zainwestowany (no, może nie licząc okazjonalnych, słabych efektów specjalnych). Pod względem batalistyki czy choreografii walk to poziom w pełni hollywoodzki, tak samo w kwestii dźwięku czy zdjęć. Urzekające, wspaniałe widoki krajobrazów Tajwanu robią piorunujące wrażenie, tak samo jak kostiumy, stroje tubylców czy odwzorowanie ducha i realiów epoki. Film jest też niezwykle krwawy, tak jak wspomniane "Apocalypto" i zawiera prawdopodobnie największą liczbę dekapitacji w historii kina. To nie jest bajka o szlachetnych Indianach rodem z "Tańczącego z Wilkami", honorowo walczącymi z barbarzyńskimi najeźdźcami. O nie, Aborygeni tajwańscy byli "łowcami głów", dla których wojna i zarzynanie przeciwników (zarówno Japończyków, jak i przedstawicieli sąsiednich plemion) było sposobem na życie i esencją kultury. Nie wiem, czy byli najlepszymi wojownikami świata, ale z całą pewnością niewiele im do tego brakowało.

Gra aktorska godna jest pochwały, co jest o tyle niezwykłe, że większość obsady stanowili zwykli naturszczycy (i co ważne: etniczni Aborygeni), którzy wcześniej nie mieli kontaktu z kinem. Dotyczy to choćby głównego bohatera, legendarnego wojownika Mona Rudao (narodowego bohatera Tajwanu), granego przez Lin Ching-taia. "Warriors of the Rainbow" opowiada o losach Rudao, wodza plemienia Seediq, który stanął na czele powstania. Obserwujemy go wpierw jako syna wodza walczącego z Japończykami w 1895 roku, a następnie już jako dorosłego, dojrzałego przywódcę z 1930 roku. Jestem pełen podziwu, że twórcom filmu udało się zachować niezbędny dystans do tej historii, nie popadając w żadną skrajność. Japończycy jako okupanci są oczywiście okrutni, szowinistyczni, a także dopuszczają się zbrodni wojennych (takich jak używanie broni chemicznej). Ale widzimy też ich jako zwykłych, często dobrych ludzi, którzy po prostu znaleźli się na niewłaściwej wyspie w niewłaściwym czasie. To samo dotyczy Aborygenów: dzielnych, dumnych i walczących o wolność, ale także okrutnych w neolitycznym rozumieniu tego słowa - odcinających głowy, czy masakrujących bezbronne kobiety i dzieci. Kto więc był w tym konflikcie dobrą stroną, a kto złą? To już trzeba zostawić do indywidualnej oceny każdego widza.

Powinno się znać historię "Warriors of the Rainbow". Pamiętajcie jednak, że jest to film z innego kręgu kulturowego, zatem pewne przenośnie, spora doza metafizyki czy poezji, mogą się Europejczykom wydawać kiczowate. Ale warto obejrzeć ten film choćby po to, by posłuchać niesamowitego, śpiewnego języka seediq, tak zupełnie odmiennego od chińskiego czy japońskiego. Polecam.

Wniosek: Dobry, choć bardzo długi film. Znakomicie zrobiony.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger