"Blade Runner" ("Łowca Androidów")

O czym to jest: Detektyw poluje na zbuntowane androidy w dystopijnym mieście przyszłości.


Recenzja filmu:

Tuż przed seansem "Blade Runnera 2049" postanowiłem - co oczywiste - raz jeszcze przypomnieć sobie pierwszą część. Wstyd się przyznać, ale oryginalnego "Blade Runnera" po raz pierwszy obejrzałem dopiero kilka lat temu. Ale dopiero teraz, za drugim seansem, w pełni pojąłem geniusz Ridleya Scotta, który sprawił że budżetowa wtopa z roku 1982 stała się kultowym kawałkiem kina, który nie tylko zainspirował szereg późniejszych dzieł (zaczynając od "Ghost in the Shell", a na "Dreddzie" kończąc), ale też trafnie zdiagnozował wiele współczesnych problemów, takich jak zmiany klimatu, zanieczyszczenie atmosfery, przeludnienie, inżynierię genetyczną czy w końcu ekspansję azjatyckiej kultury.

Na początku lat 80. Harrison Ford był na fali wznoszącej, głównie dzięki roli w "Gwiezdnych Wojnach" oraz "Indianie Jonesie i Poszukiwaczach Zaginionej Arki" z 1981. Nic więc dziwnego, że Ridley Scott (ówcześnie również młody reżyser, ale mający na koncie już jeden hit - "Obcego") zatrudnił go do głównej roli. Jednak nie dajcie się zwieść, bo łowca androidów Rick Deckard nie ma w sobie za grosz szelmowskiego uroku Hana Soli, ani szlachetnego hartu ducha Indiany Jonesa. "Blade Runner" wprost nawiązuje do detektywistycznego kina noir z lat 40., gdzie zgorzkniały detektyw-macho, zanurzony w oparach dymu papierosowego i skąpany w morzu alkoholu, przemierzał mroczne ulice miasta w poszukiwaniu zabójcy. Dokładnie takim filmem jest "Blade Runner", z tą jedną różnicą, że osadzony został w dystopijnej przyszłości wraz z nutką filozoficznych rozważań na temat robotyki. Rzadko kiedy podobny miks udaje się tak dobrze, jak w tym filmie.

Dzięki magii praktycznych efektów specjalnych (modele i miniatury zawsze wygrają z komputerem!) wizja Los Angeles roku 2019 jest wprost olśniewająca. Powolne ujęcia mrocznego, wielopoziomowego miasta, gdzie blichtr nowoczesności miesza się z postapokaliptycznym obrazem dawno opuszczonych sektorów metropolii, dostarczają unikalnego klimatu, od którego trudno się oderwać. Oczywiście dystopijna przyszłość "Blade Runnera" nie jest niczym oryginalnym (wystarczy wspomnieć chociażby nakręconą rok wcześniej "Ucieczkę z Nowego Jorku"), ale podana w takiej formie dostarcza wręcz narkotycznej frajdy z seansu. Detektywistyczna fabuła, w której detektyw Deckard musi złowić grupkę zbuntowanych androidów (zwanych replikantami), uzupełniana jest przez głębokie rozważania na temat strachu przed śmiercią. Replikanci, podobnie jak Deckard, nie chcą umierać, a ponadto nie zgadzają się na życie niewolników w służbie ludzkości. To dość istotny wątek, bo również współcześnie możemy obserwować, jak bogate kraje (chociażby w rejonie Zatoki Perskiej) budują wspaniałe miasta i inwestycje na grzbietach ekonomicznych niewolników z ubogich krajów Azji i Afryki. Co jednak, gdy niewolnicy się zbuntują? Czy rzeczywiście to oni będą złymi w tej opowieści?

Nie sposób pisać o "Blade Runnerze" bez wspomnienia - prawdopodobnie najlepszej w karierze - roli Rutgera Hauera jako Roya, niezłomnego i okrutnego przywódcy replikantów, którego finalny (i improwizowany!) monolog jest jedną z najbardziej poruszających scen w historii kina. Oko wprawnego miłośnika SF zwróci też mała rola Edwarda Jamesa Olmosa, późniejszego Admirała Adamy z "Battlestar Galactica", któremu również przypadł zaszczyt wypowiedzenia jednego z najsłynniejszych zdań w historii srebrnego ekranu. Kolejnym ważnym elementem, o jakim muszę wspomnieć, jest psychodeliczna i nostalgiczna muzyka Vangelisa, dzięki której widz płynie przez film, unoszony przez skrzydła wyobraźni.

Mój podziw do "Blade Runnera" i geniuszu tego filmu jest przeogromny. To bez wątpienia kultowy obraz. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nakręcona trzydzieści lat później kontynuacja - "Blade Runner 2049", będzie mu w stanie dorównać.

Wniosek: Wizualnie olśniewające i na wskroś kultowe kino.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Blade Runner"! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger