"Frank Herbert's Dune" ("Diuna") [2000]

O czym to jest: Dwa galaktyczne rody walczą o kontrolę nad najważniejszą planetą we wszechświecie.

diuna miniserial 2000 alec newman william hurt

Recenzja miniserialu:

O "Diunie" Davida Lyncha słyszał każdy fan science fiction. Podobnie o "Diunie" Denisa Villeneuve'a. Ale tylko zatwiardziali miłośnicy gatunku i kultowej powieści Franka Herberta wiedzą, że w 2000 roku amerykańsko-europejski sojusz wytwórni stworzył telewizyjną wersję ekranizacji, zatytułowaną "Frank Herbert's Dune". I mimo upływu lat - o ile się przymknie oko na efekty specjalne i scenografię - dzieło to trzyma się wciąż znakomicie!

Można się kłócić na temat tego czy "Diuna" Johna Harrisona jest dobrym miniserialem - bo oczywiście ma sporo wad - ale w kategorii ekranizacji broni się znakomicie. W zasadzie nie ma odstępstw od fabuły powieści. Postacie są takie jak być powinny, wydarzenia podążają w ślad za oryginałem, a pewne zmiany (jak choćby scena balu i spotkanie Paula z Irulan) mają pełne uzasadnienie dla fabuły. Dodatkowo niektórzy aktorzy są na wskroś znakomici - przede wszystkim mam na myśli Iana McNeice'a jako Barona Harkonnena. Daleko mu do karykaturalnego mutanta z wizji Lyncha. Ten Baron jest pełnokrwistym (choć otyłym) człowiekiem owładniętym homoseksualną chucią, a McNeice gra go w sposób na wskroś teatralny, wliczając w to nawet obalanie czwartej ściany. Ach, cóż za frajda oglądać go na ekranie! Podobnie świetny jest William Hurt jako Leto Atryda - dystyngowany, na wskroś arystokratyczny, ale i pełen godności. Czyli dokładnie taki, jak go widziałem w mojej głowie lata temu, gdy po raz pierwszy czytałem książkę. Rewelacja! Trzecia moja ulubiona postać w tej ekranizacji to oczywiście Julie Cox jako Irulan - również wspaniale dystyngowana, ale jednocześnie knująca własne intrygi jak na córkę Imperatora przystało. Reszta postaci wyszła poprawnie, a nieliczne wtopy jak Uwe Ochsenknecht jako Stilgar czy totalne olanie wątku Duncana przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza.

To co może przeszkadzać w oglądaniu to faktycznie słabe efekty specjalne, które bardzo kiepsko się zestrzały, oraz łatwe do dostrzeżenia sztuczki montażystów, jak wykorzystywanie po kilka razy tego samego ujęcia (pewien nieszczęsny harkonneński żołnierz wylatuje w powietrze chyba ze cztery razy). Ale tam gdzie niedomagają efekty, pomagają oryginalne kostiumy (te kapelusze Bene Gesserit!) oraz nastrojowa muzyka. Cieszy też długi czas trwania - w wersji reżyserskiej trzy odcinki po 100 minut każdy, dzięki czemu unikamy skrócenia i spłycenia historii, które byłoby gwałtem na genialnej fabule. 

Podsumowując: jako widowisko telewizyjne i wierna adaptacja "Diuna" Harrisona sprawia frajdę i nadal będę do niej wracał od czasu do czasu, mimo że nową "Diunę" Villeneuve'a ubóstwiam. Ale jest coś fajnego w tej teatralności tego miniserialu - zwłaszcza w postaci Barona. The spice must flow!

Wniosek: Aktorsko świetne i wierne książce. Jedyna wada to ograniczony, telewizyjny budżet.


<<< Sprawdź kolejność oglądania "Diuny" Johna Harrisona! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger