"The Lone Ranger" ("Jeździec Znikąd")

O czym to jest: Zamaskowany mściciel walczy ze złem na Dzikim Zachodzie.

jeździec znikąd film recenzja depp

Recenzja filmu:

Hi-Yo, Silver! W końcu udało mi się znaleźć chwilkę, by obejrzeć najnowszą superprodukcję Disneya "The Lone Ranger", czyli Zorro na Dzikim Zachodzie. W starciu "Zorro" - zwłaszcza w najlepszej wersji z 1957 roku - kontra nowy "The Lone Ranger", wygrywa oczywiście hiszpański szermierz, choć nie da się ukryć, że przygody Rangera kładą na łopatki chociażby "Maskę Zorro" z Antonio Banderasem, której po prostu nie da się oglądać. 

Przyznam się, że nie widziałem oryginalnego serialu "The Lone Ranger" z 1949 roku, więc podejrzewam, że umknęło mi sporo nawiązań do niego. Jednak dzięki temu mogłem spojrzeć na ten film świeżym okiem, uzbrojony jedynie w ogólną popkulturową wiedzę. Obraz stanowi klasyczną przygodówkę, wzbogaconą o kilka poważnych wątków i motywów, ze szczególnym naciskiem na kwestię ludobójstwa Indian. Przyznam się szczerze, że niekoniecznie lubię takie mieszanki - gdy potrzebuję obejrzeć poważny film o Indianach na Dzikim Zachodzie, włączam sobie "Małego Wielkiego Człowieka" lub "Człowieka zwanego Koniem". Od "The Lone Rangera" oczekiwałem tempa, przygody i świetnej zabawy. W ogólnym rozrachunku to właśnie otrzymałem, choć chyba można to było nieco sprawniej zrealizować.

Film jest zdecydowanie za długi, tak jakby reżyserowi żal było wyciąć co niektóre sceny. Przykładowo wątek burdelu z Heleną Boham Carter (mimo że uroczą) wydawał się zbędny, tak samo jak kilka innych fragmentów. Mimo to udało się twórcom zachować odpowiednie tempo. Konia z rzędem temu, kto ogarnął konstrukcję końcowej walki na dwóch pociągach naraz, bo przyznam, że zgubiłem się po pierwszych paru minutach. Pochwała należy się za efekty, bystre dialogi, oraz konia-albinosa Silvera ("There is something wrong with this horse!"). Tytułowy Lone Ranger niczym Zorro nie zabija przeciwników, tylko bierze ich w niewolę, co czyni go prawdziwym Strażnikiem Teksasu. Armie Hammer w głównej roli na początku zdawał się być irytujący, ale po dłuższym obejrzeniu stawał się przyjemny dla oglądania. Myślałem też, że widziałem już wszystkie twarze Johnny'ego Deppa, a tu niespodzianka! W roli Komancza Tonto sprawdzał się naprawdę dobrze. Nadzwyczajne pochwały kieruję jednak do postaci drugoplanowych - rewelacyjnego (i cudownie brzydkiego) Williama Fichtnera w roli głównego złoczyńcy, jak zwykle wspaniale dwulicowego Toma Wilkinsona, no i ekspresyjnego Barry'ego Peppera jako odpowiednika Generała Custera. 

W porównaniu do innych disneyowskich hitów, takich jak np. "John Carter", ten film stanowi fajną rodzinną rozrywkę, dobrą nawet dla małych dzieci. Jest w nim akcja, tempo i przygoda, i to wręcz do przesytu. Z rytmu wybijały mnie poważne wstawki w rodzaju masakrowania Komanczów karabinami maszynowymi, ale rozumiem, że chodziło tu o walor edukacyjny. Doceniam to, bo w końcu Indianom należą się słowa uznania i przeprosin za dawne dzieje. Film trafia do mojej kolekcji i za jakiś czas chętnie do niego wrócę. A, i moje ukłony dla Hansa Zimmera za cudowną wersję uwertury Wilhelma Tella jako motywu przewodniego. PRZYGODA!!!

Wniosek: Świetny, odmóżdżający Disney. Dla miłośników gatunku.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger