"Hardcore Henry"

O czym to jest: Cyborg Henry musi uratować ukochaną z rąk paskudnych zbirów.

hardcore henry film recenzja FPS sharlto copley

Recenzja filmu:

"Hardcore Henry" pokazał coś, czego jeszcze w kinie nie było. Jak pewnie wiecie, gry komputerowe dzielą się na wiele różnych rodzajów. Jednym z nich jest FPS, czyli first person shooter - strzelanka, w której patrzymy oczami głównego bohatera, widząc przed sobą broń, z której ubijamy tabuny wrogów. Poziom za poziomem (z obowiązkowym bossem na końcu każdego), checkpointy, podręczna mapa, przełączanie między różnymi rodzajami broni... Brzmi znajomo? No więc rosyjski reżyser Ilya Naishuller postanowił zrealizować taki film.

Do tej pory w kinie akcji mieliśmy jedynie pojedyncze wstawki FPS (należy tu wspomnieć zwłaszcza "Doom" z Karlem Urbanem), ale nigdy całego filmu! "Hardcore Henry" ani na chwilę nie schodzi z trybu FPS, a główny bohater nie wypowiada na ekranie nawet jednego słowa. Akcja toczy się w Rosji w niedalekiej przyszłości, gdzie pewien paskudny złoczyńca tworzy armię cyborgów. Henry wyrusza na misję by go powstrzymać, a przy okazji uratować swoją uroczą blond żonę. Pomoże mu w tym wspaniały jak zawsze Sharlto Copley w wieloosobowej roli Jimmy'ego. Uwielbiam Copley'a, którego ogląda się znakomicie zarówno w poważniejszych rolach ("Dystrykt 9", "Elizjum"), jak i tych z większym przymrużeniem oka ("Drużyna A"). "Hardcore Henry" to zdecydowanie ta druga półka, a Copley miał okazję zaprezentować cały szereg postaci - twardego glinę, żula, narkomana, hipisa, snajpera czy brytyjskiego oficera z czasów II wojny światowej. Ponieważ o głównym bohaterze - Henry'm - nie wiemy nic, to właśnie Jimmy staje się narratorem naszej opowieści. I powiem wam szczerze, nie mogło paść na lepszego aktora!

Pod względem technicznym "Hadcore Henry" to prawdziwe mistrzostwo. Sceny akcji (z których składa się 99% filmu) obfitują w grzesznie cudowne gore, z hektolitrami krwi, fruwającymi kończynami i bandziorami padającymi jak muchy. To ten rodzaj frajdy z przemocy, którym szczyci się Tarantino (i nieudolnie naśladujący go Rodriguez) - a ja cieszę się bardzo, że znalazł się nowy reżyser, który był w stanie uchwycić delikatną równowagę pomiędzy kiczem a kultem! Jest tu wszystko, czego potrzeba do dobrej rozrywki - niesamowite popisy kaskaderskie, choreografia walk rodem z topowych produkcji Hollywood, a także obłędna pirotechnika. Ale "Hardcore Henry" to przede wszystkim ukłon w stronę pokolenia graczy: wszystkie ulubione rodzaje broni palnej, materiały wybuchowe, sekwencja snajperska, "obrona fortu", sceny zręcznościowe (pościgi i skoki), czy w końcu apteczka i zastrzyki z adrenaliną. Nic tylko siadać i grać!

Jednak prawdziwym głównym bohaterem "Hardcore Henry'ego" są widzowie - siedzący wygodnie w fotelach i zanurzający się w świecie fantazji bycia niezniszczalnym cyborgiem, który dla ukochanej zrobi wszystko. Pod tym względem otrzymaliśmy film wyjątkowy i zacierający granicę między widzem a aktorem. Nie mam też żadnych wątpliwości, że dzięki temu jest kultowy. Trzeba znać - choć nie polecam osobom chorującym na epilepsję.

Wniosek: Zabójczo dobre - kultowe od dnia premiery! Ale trzeba lubić takie kino.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger