"Life"

O czym to jest: Astronauci na stacji kosmicznej mierzą się z marsjańską formą życia.

life film recenzja jake gyllenhaal rebecca ferguson ryan reynolds

Recenzja filmu:

Nie miałem jakichś specjalnych nadziei na ten film. To dziwne, ponieważ science fiction to mój ulubiony gatunek (tak jakbyście jeszcze nie zauważyli). A już SF zawierające kosmitów uwielbiam w szczególności! Problem w tym, że widziałem już tyle historii o niebezpiecznych formach życia zdolnych unicestwić całą ludzkość, że naprawdę ciężko mnie zaskoczyć. I sporo z nich działo się lub dotyczyło form życia z Marsa, więc...

Ale żeby nie było, podszedłem do "Life" z otwartym umysłem. Oto na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej ląduje kapsuła z próbkami marsjańskiej gleby. Badania idą w porządku, do czasu aż wyhodowana z pojedynczej komórki obca forma życia zaczyna pożerać wszystko na swojej drodze, z astronautami włącznie. Brzmi jak typowy slasher? Bo właśnie tym jest "Life". To horror z ufokami w stylu produkcji z lat 90., coś takiego jak kultowy "Gatunek" albo "The Blob". Dzielni bohaterowie robią co w ich mocy, aby ubić wrażego, głodnego kosmitę - tylko czy im się uda? A jeśli tak, to kto pozostanie przy życiu? Nie szukajcie tu specjalnej głębi scenariusza, raczej odliczajcie kolejne trupy, z nadzieją wyczekując ciekawego finału (który faktycznie następuje, choć niestety nie jest przy tym zbyt nowatorski). 

Wspomniałem o klasykach lat 90., ale gdybym miał naprawdę porównywać "Life" do jakiegoś filmu, z całą pewnością byłby nim "Prometeusz" - tyle że dziejący się w realiach "Grawitacji". W produkcji Ridleya Scotta również roiło się od naukowców zachowujących się jak banda płaczących, rozstrojonych emocjonalnie amatorów. Ponadto nie brakowało błędów logicznych, kuriozalnych zwrotów akcji i decyzji bohaterów, których nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. Niestety "Life" pełen jest takich kwiatków, powodujących ból głowy u co bardziej inteligentnych widzów. Mamy uwierzyć, że w XXI wieku prosta awaria anteny całkowicie odetnie komunikację stacji kosmicznej z Ziemią? Że składający się z prostych komórek kosmita będzie potrafił odruchowo obsługiwać skomplikowaną maszynerię? Albo że wspomniana stacja kosmiczna z sześcioosobową załogą będzie posiadać tylko dwie, jednoosobowe kapsuły ratunkowe? No dajcie spokój... 

Wspomnę jeszcze o aktorach. Jake Gyllenhaal, prawdopodobnie główny bohater tego filmu (co jednak trudno stwierdzić), wydawał się totalnie zbędny na ekranie - zresztą praktycznie go nie było widać. Z kolei Ryan Reynolds tak wrósł w kreację z "Deadpoola", że chyba nie potrafi już grać na poważnie. Nawet mój ulubiony japoński aktor, Hiroyuki Sanada, nie miał za bardzo okazji się wykazać. Odnoszę wrażenie, że w "Life" nie zagrali ci aktorzy, którzy powinni, a ich dublerzy. Może ten film z lepszą obsadą (i dopracowanym scenariuszem) sprawiłby lepsze wrażenie?

Ale żebym nie wyszedł na strasznego krytykanta, pochwalę "Life" za efekty specjalne, scenografię i wygląd kosmity (przypominał mi krzyżówkę kosmicznej kobry z "Prometeusza" ze stworkiem z "The Thing"). Miło mi, że Hollywood zaczął poważniej traktować prawa fizyki, choć rozwalanie statków kosmicznych na orbicie powoli robi się wtórne. Czas na coś nowego!

Wniosek: Takie sobie. W stylu kosmicznych horrorów lat 90.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger