"Ben-Hur" [1959]

O czym to jest: Historia żydowskiego arystokraty Ben-Hura z Jezusem w tle.

ben-hur 1959 film recenzja charlton heston

Recenzja filmu:

Mało kto wie współcześnie, że "Ben-Hur" to adaptacja powieści Lewa Wallace'a z 1880 roku. Ta popularna historia jest jednak bardziej znana na świecie z wielu ekranizacji (dokonanych w latach 1907, 1925, 1959, 2010 i 2016), z czego prym wiedzie oczywiście ta z lat 50. Zdobyła 11 Oscarów, co czyni ją (na chwilę obecną) najbardziej nagradzanym filmem w historii, obok "Titanica" i "Powrotu Króla". Przyjrzyjmy się zatem, co takiego jest w tej opowieści, co zainspirowało całe pokolenia.

Bo z całą pewnością o braku inspiracji nie może być mowy. Rok 2016 przyniósł nam zadziwiający wysyp filmów nawiązujących do tego dzieła. Oprócz kolejnej ekranizacji, również zatytułowanej "Ben-Hur", należy wspomnieć też o "Risen", które również prezentuje historię Jezusa z zewnętrznego (rzymskiego) punktu widzenia. Ale najważniejszą inspiracją jest intelektualne dzieło braci Coenów "Hail, Caesar!", bezpardonowo rozprawiające się z otoczką Hollywood lat 50. (a tytułowa produkcja "Hail, Caesar!" to oczywiście wypisz-wymaluj właśnie "Ben-Hur"). 

Gdy kręcono ten film, była to najdroższa i największa produkcja w historii kina. Nawet z dzisiejszej perspektywy wygląda to naprawdę imponująco. Tysiące statystów, gigantyczne dekoracje, nieprzebrane morze kostiumów i rekwizytów, a także wielkie nazwiska kina, jak chociażby Charlton Heston, kwintesencja kultu macho epoki Ameryki lat 40., 50. i 60. To również epicka historia, trwająca trzy i pół godziny, przez co dzisiaj ciężko się ją ogląda. Jest zdecydowanie za długa - zwłaszcza na początku i na końcu, z którego śmiało można by wyciąć po pół godziny. Na szczęście torturę cierpiącego na ekranie Hestona wynagradza wartka i dynamiczna akcja startująca od momentu, w którym Ben-Hur trafia na galery, aż po wyścig rydwanów w Jerozolimie. Moje ukłony kieruję w stronę Hugh Griffitha grającego sprytnego szejka Ilderima, sponsora Ben-Hura. Oscar za tą kreację był zdecydowanie zasłużony (choć wysmarowanie twarzy aktora na ciemno, by wyglądał bardziej "arabsko", kieruje nas w stronę mrocznej ery Hollywood, gdzie aktorzy inni niż biali byli nie do pomyślenia na ekranie). 

Sceny batalistyczne, takie jak walka galer, nawet dziś wygląda imponująco (pomijając gumowe rekwizyty), podobnie jak wyścig rydwanów, w swoim czasie mistrzowskie osiągnięcie w kategorii kaskaderki i efektów specjalnych. Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do zbyt nachalnych odniesień do Biblii (dość wspomnieć, że film rozpoczyna się sceną narodzin Mesjasza w Betlejem), choć akurat zabieg polegającym na tym, że nigdy nie widzimy twarzy Jezusa, jest bardzo fajny. Ponadto wątki romantyczno-rodzinne, a zwłaszcza emocjonalne uniesienia na linii Ben-Hur/Estera, są dziś ciężkie do zniesienia. Ale bądźmy sprawiedliwi - po prostu w latach 50. tak wyglądały filmy i nie ma co się obrażać, tylko wziąć to z dobrodziejstwem inwentarza.

"Ben-Hur" to klasyka kina, którą powinno się znać. Ale jeśli będziecie ją oglądać w dwu częściach, nic złego się nie stanie. W końcu trudno wysiedzieć trzy i pół godziny przed ekranem w pełnym skupieniu...

Wniosek: Spektakularne, tylko zdecydowanie za długie kino.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger