"Birds of Prey (and the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn)" ("Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn)")

O czym to jest: Niestabilna emocjonalnie bandytka próbuje przetrwać w mieście przestępców razem z równie niestabilną grupą partnerek. Z poszukiwaniem diamentu w tle.

ptaki nocy harley quinn film recenzja dc margot robbie

Recenzja filmu:

Zazwyczaj staram się optymistycznie i pozytywnie patrzeć na produkcję, którą akurat oglądam. To taka moja sztuczka na miłe spędzanie czasu - mimo że dostrzegam wady danego filmu czy serialu, staram się skupić na pozytywach, dzięki czemu nie mam potem wrażenia, że straciłem kawałek życia na czymś bezsensownym. Niestety są takie przypadki, w których znalezienie pozytywów jest bardzo, bardzo trudne... I tak jest właśnie z "Birds of Prey".

Mówiąc szczerze - nie mam pojęcia co się stało. Wydawać by się mogło, że jestem idealnym odbiorcą takiego filmu. Głęboko siedzę w popkulturze, orientuję się w realiach franczyz komiksowych, jestem na bieżąco z produkcjami "DC Extended Universe"... Nadto lubię kino akcji, no i jestem facetem, czyli powinienem być podatny na wdzięki Margot Robbie w roli Harley Quinn. Niestety mimo najszczerszych chęci mam wrażenie, że nic w "Birds of Prey" nie zadziałało tak jak powinno. Harley Quinn jako postać była świetna w "Suicide Squad" jako humorystyczne odciążenie bandy ponurych i mrukliwych kolesi, z Willem Smithem jako Deadshotem na czele. Jednak postawiona na froncie jako główna bohaterka opowieści okazała się być nadzwyczaj irytująca. Ciężko mi nawet jednoznacznie określić, o czym opowiada fabuła. Scenarzyści też chyba tego nie wiedzieli, bo wpletli do środka wątki niby-gangstersko-złodziejskie, które co chwila musieli objaśniać dziwnymi retrospekcjami, wychodząc z założenia że widz jest kompletnym idiotą, którego trzeba prowadzić za rękę. A może to ja źle zrozumiałem i był to film o przemianie, jaką przechodzi Harley Quinn i jej tytułowej "emancypacji"? A gdzie tam - siłą napędową naszej bohaterki było zerwanie z Jokerem i wszczynanie rozrób bez jego udziału. Czyli jako widzowie otrzymaliśmy przesłanie: "Hej dziewczyny, jeśli rzuci was facet to mimo to jesteście coś warte!". Serio, w 2020 roku trzeba wysyłać takie wiadomości i kręcić o tym filmy, i to jeszcze w takiej formie? Moim zdaniem uwłaszcza to wszystkim kobietom, zwłaszcza gdy cała prezencja Margot Robbie jako Harley Quinn rozsiewa wokół siebie aurę seksualnie drapieżnej lolitki.

Humor i zachowanie Harley Quinn, z jej głosem na czele, przywoływało mi na myśl stare kreskówki. Walenie wielkimi młotkami po głowach, akrobacje na wrotkach, zderzanie się z przeszkodami i wychodzenie z tego bez szwanku... Brakowało mi tylko osmalonej buźki po eksplozji granatu prosto w twarz, a także rakiet i innych wynalazków firmy Acme z animacji o Kojocie i Strusiu Pędziwiatrze. Powiedzmy to sobie wprost: to, co się sprawdza jako kreskówka dla kilkulatów, nie będzie dobrze wyglądać w aktorskiej produkcji skierowanej do dorosłego widza. To jest konwencja, którą mogę okazjonalnie kupić w serialu komediowym w ramach zabawy formą, ale nie w dwugodzinnym hollywoodzkim blockbusterze. Oczywiście wiem, że Margot Robbie włożyła w ten film całe serce. Doceniam starania charakteryzatorów i scenografów, doceniam to że sama kręciła sceny kaskaderskie... ale niestety. Czasem pomysł jest dobry, ale scenariusz i reżyseria nie potrafią go przedstawić w wiarygodny, atrakcyjny sposób.

Co gorsza, spośród postaci towarzyszących moje zainteresowanie wzbudziła jedynie Jurnee Smollett-Bell jako Black Canary. Wyglądała jak powinna, zachowywała się jak powinna - to o niej chętnie obejrzałbym solowy film! Niestety cała reszta była zdecydowanie poniżej poziomu. Nawet Ewan McGregor jako Black Mask, czyli główny antagonista, był raczej karykaturalny i na tyle nudny, że zaraz znikał z pamięci widza. A jego czołowy bandzior Victor Zsasz? Powiem tyle: jeśli chcecie zobaczyć prawdziwego, rewelacyjnego Victora Zsasza, to zapraszam do serialu "Gotham", gdzie zagrał go Anthony Carrigan. Uwierzcie mi - nie ma nawet porównania. Na sam koniec wspomnę o największym rozczarowaniu, czyli Mary Elizabeth Winstead jako Huntress. Ta lubiana przeze mnie aktorka wyglądała tragicznie (w co oni ją ubrali?), ruszała się tragicznie, a nadto jej dialogi wołały o pomstę do nieba. To zdecydowanie nie jej typ kina.

Naprawdę chciałbym, by "Birds of Prey" było fajnym, rozrywkowym kinem, zwłaszcza że po "Aquamanie" i "Shazam" uwierzyłem, że uniwersum DC ma najgorsze czasy za sobą. A tu znowu taka wtopa... Cóż, pozostaje się teraz otrząsnąć i czekać na "Wonder Woman 1984" z nadzieją, że tam gdzie nie dowiozła Margot Robbie, nadrobi Gal Gadot.

Wniosek: Nudne i nieporywające. Niestety strata czasu.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii DCEU! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger