"Black Panther" ("Czarna Pantera")

O czym to jest: W futurystycznym państwie afrykańskim trwa walka o władzę.

czarna pantera recenzja filmu plakat

Recenzja filmu:

To było niemożliwe, by dobra passa filmów z "Marvel Cinematic Universe" trwała wiecznie. W końcu musiała nadejść kolejna wpadka klasy drugiego "Thora". Tak się jakoś złożyło, że padło na pierwszy poważny film o czarnoskórym superbohaterze w historii kina (mówię "poważny", bo "Hancocka" nie liczę), na dodatek z niemal całkowicie czarną obsadą. Wprawdzie niezmiernie doceniam wkład "Black Panther" w kwestię rasowego równouprawnienia na srebrnym ekranie, ale patrząc pod względem jakości filmu samego w sobie, jestem dość mocno rozczarowany.

Główny problem polega na tym, że "Black Panther" jest de facto opowieścią o niczym. Zaczyna się jako bezpośrednia kontynuacja "Civil War" i służy wyłącznie do tego, by wyjaśnić skąd we wspomnianym filmie wzięła się postać Czarnej Pantery i czym jest Wakanda - zamaskowane pośrodku Afryki zaawansowane technologicznie państwo, wyglądające miejscami jak Krypton z "Man of Steel" (tylko z większą ilością kolorów). Ze zwiastunów możemy wnioskować, że wątek Wakandy będzie dość istotny w nadchodzącej produkcji "Avengers: Infinity War", dlatego też zrobiono mu konieczny wstęp. Szkoda tylko, że zajął aż dwie godziny! "Black Panther" to nic innego jak historia walki o tron pomiędzy dwoma krewniakami, wzbogacona o przewodnik etnograficzny po Afryce dla idiotów. Kultura mieszkańców Wakandy to pop-artowy mix wszystkich najbardziej znanych narodów i kultur Afryki - Masajów, Zulusów, Himba, Dogonów, Tuaregów, Dinków i tuzina innych, których nazw nie jestem w stanie wymówić. Z każdej wzięto co bardziej zjawiskowe elementy (a to stroje, a to broń, a to obyczaje etc.), wymieszano razem i zapakowano do miasta przyszłości. Wygląda to bardzo efektownie i znakomicie promuje kulturę Czarnego Kontynentu - tu nie ma żadnych wątpliwości. Ale to za mało, by powstał z tego dobry film.

Jestem też rozczarowany grą aktorską. Nie licząc świetnej Lupity Nyong'o w roli ukochanej głównego bohatera, brak tu postaci które przykuwają uwagę... no może za wyjątkiem roli Andy'ego Serkisa (on zawsze jest genialny) oraz Letiti Wright jako nastoletniej, afrykańskiej reinkarnacji bondowskiego Q. Świetny był też Martin Freeman, chociaż ciężko mi było słuchać, jak ze wszystkich sił starał się ukryć brytyjski akcent udając Amerykanina (niestety zmiana akcentów nie jest mocną stroną tego aktora). Największym rozczarowaniem był jednak Michael B. Jordan w roli Killmongera, głównego antagonisty. Ten aktor zwrócił moją uwagę znakomitą rolą w "Creed", jednak tutaj okazał się być wyjątkowo drewniany i nie na miejscu. Co gorsza, Chadwick Boseman jako tytułowa Czarna Pantera też nie pokazał nic specjalnego. Gdzież mu do charyzmy Iron Mana, dziecięcego optymizmu Spider-Mana czy szlachetnej naiwności Kapitana Ameryki! To niestety zupełnie inna liga.

W "Black Panther" jest zdecydowanie za mało porządnej superbohaterskiej akcji oraz za dużo problemów wewnątrzrodzinnych. Miejscami czułem też zbyt głęboki cień wizualnej stylistyki "Króla Lwa" - zwłaszcza w sekwencjach ukazujących wakandańskie zaświaty. Obawiam się, że Czarna Pantera to jedna z tych postaci, która dobrze radzi sobie na drugim planie (jak Hawkeye albo Hulk), ale postawiona na pierwszym zawodzi. A zatem niech sobie wesoło biega w szeregach Avengersów, a za kolejny solowy film to ja podziękuję.

Wniosek: Nudne. Niepotrzebny przerywnik fajnego uniwersum.


<<< Sprawdź kolejność oglądania filmów Marvela! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger