"Ad Astra"
O czym to jest: Astronauta wyrusza w kosmos, by odnaleźć zaginionego ojca.
Wniosek: Niezłe kino psychologiczne, choć momentami zbyt sztampowe.
Recenzja filmu:
No to się Brad Pitt rozkręcił! Ledwo z afiszy zeszło „Once Upon a Time in Hollywood”, a tu już na ekranach film science fiction, w którym Brad Pitt wyrusza w kosmos, by odnaleźć Tommy’ego Lee Jonesa. „Ad Astra” prezentuje ostatnio modny temat realistycznych filmów SF, w którym eksploracja kosmosu przedstawiona jest zgodnie z zasadami nauki i przewidywalnych kierunków rozwoju technologicznego (zainteresowanym tematyką polecam przede wszystkich arcydobry serial „The Expanse”, ale też takie hity jak np. „Interstellar”).
Ale nie dajcie się zwieść pozorom – choć zabrzmi to kuriozalnie, „Ad Astra” nie jest filmem o kosmosie. To niezły paradoks, bo przecież cała akcja dzieje się w Układzie Słonecznym, zaczynając od ziemskiej orbity, przez Księżyc, Mars aż do Neptuna. Mimo to głównym wątkiem fabuły są relacje, a konkretnie emocjonalna więź między ojcem a synem. Więź dodajmy raczej platoniczna, bowiem w tym filmie ojciec (Tommy Lee Jones) lata temu wyruszył w kosmos, by na orbicie Neptuna obserwować dalekie układy planetarne w poszukiwaniu obcych cywilizacji. Żyjący w jego cieniu syn (Brad Pitt), który by zadowolić nieobecnego rodziciela sam został astronautą, odbywa pełną trudów i udręk podróż, by zmierzyć się ze swoim nemesis. Podróż, dodajmy, zarówno wewnętrzną jak i rzeczywistą. Z tego też powodu część dialogów to myśli głównego bohatera słyszane z offu, przypominające mi nieco styl filmów Terrenca’a Malicka. Muszę przyznać że Brad Pitt odwalił kawał dobrej roboty – grał oszczędnie, bez zbytniej ekspresji, w stylu wiarygodnym dla astronauty-żołnierza, który niczym współczesny Jonasz doświadcza odysei w brzuchu wieloryba. Jest w tym spora doza psychologicznej głębi, co zadowoli widzów lubujących się w wysmakowanych dramatach obyczajowych.
A co z twardogłowymi fanami science fiction? I dla nich przewidziano coś atrakcyjnego. Wizja Księżyca skolonizowanego przez różne państwa, gdzie kopalnie surowców toczą ze sobą regularne wojny, a wśród kraterów czają się piraci, bardzo do mnie przemówiła. „Ad Astra” prezentuje dość ponurą i dystopijną wizję kolonizowania kosmosu, gdzie jak na Dzikim Zachodzie w bólach i krwi wykuwa się nowy świat. Zgodnie z tym dogmatem ludzie opuszczając Ziemię zabrali ze sobą wszystkie swoje problemy, tyle że na większą skalę. I jeśli pomyślimy logicznie – czemuż miałoby być inaczej? Cukierkowa wizja „Star Treka”, gdzie wszyscy Ziemianie w utopijnej zgodzie niosą innym cywilizacjom kaganek oświaty wydaje się być zbyt naiwna. Stąd też obecna w „Ad Astrze” kolonia na Marsie, gdzie panuje dekadencki, surowy klimat syberyjskiego gułagu, czyli miejsca skąd nie ma ucieczki i gdzie nie ma przyszłości. To również coś nowego – do tej pory widziałem takie rzeczy tylko w „The Expanse”. Polecam!
A teraz mój największy zarzut – i będzie nim kolejny paradoks. „Ad Astra” ma za dużo akcji! Takie kino o wiele bardziej sprawdziłoby się jako monodram, coś jak „Moon”, gdzie narracja praktycznie nie wychodziła z głowy głównego bohatera. A tymczasem dostaliśmy pościg łazikami na Księżycu (może i efekciarski, ale serio – nikt nie pomyślał by opancerzyć te pojazdy i dać choć minimum ochrony załogom przed piratami?), strzelaniny na statkach kosmicznych, zmutowane małpy i finalny surfing w pierścieniach Neptuna, przypominający lot gaśnicą w „Grawitacji” albo dziurawym kombinezonem w „Marsjaninie”. Było to moim zdaniem niepotrzebne i na odległość pachnące hollywoodzkim kiczem. Trochę tak, jakbyście dostali wspaniale skomponowaną sałatkę i zalali ją z wierzchu słoikiem majonezu. Ani to smaczne, ani zdrowe!
Z „Ad Astra” można było wyciągnąć więcej. Mimo to wciąż stanowi ciekawy kawałek kina, z dystopijnym przesłaniem, który jednak pozostawia na końcu mały promyk nadziei na lepszą przyszłość. A, cytując klasyka, nawet najmniejsze światło może pokonać ciemność!
Wniosek: Niezłe kino psychologiczne, choć momentami zbyt sztampowe.