"Dune" ("Diuna") [1984]
O czym to jest: Pierwsza ekranizacja "Diuny", jednej z największych powieści science fiction w dziejach.
Recenzja filmu:
Współcześnie trwa wielka kłótnia, która ekranizacja "Diuny" Franka Herberta jest lepsza - czy ta autorstwa Davida Lyncha (choć on sam odmawia podpisania się pod tym dziełem), czy może współczesna Denisa Villeneuve'a. Dla mnie nie ma żadnych wątpliwości: to co nakręcił Villeneuve jest ekranizacją doskonałą o natychmiastowym, kultowym statusie. Z kolei film Lyncha również zasługuje na sporą dozę uwagi, ale nie z powodu jego dokonań, ale korzeni osadzonych w niezrealizowanej "Diunie" Alejandro Jodorowskiego.
Zainteresowanych odsyłam przede wszystkim do filmu dokumentalnego "Jodorowsky's Dune". Dowiemy się w nim, że ekranizację powieści próbowano stworzyć już od 1971 roku. Po wielu latach i opracowaniu szczegółowych wizualizacji okazało się, że film jednak nie powstanie. Prawa do projektu przejął producent Dino De Laurentiis, który postanowił doprowadzić do tego, aby film w końcu został nakręcony - za wszelką cenę. Oryginalnie miał się nim zająć Ridley Scott, a finalnie na stołu reżysera usiadł David Lynch. Po wielu trudach nakręcono prawie czterogodzinny film... ale wtedy wtrącili się producenci. Wiele scen usunięto, przemontowano lub nakręcono od nowa, by stworzyć standardową dwugodzinną wersję (jeśli czytaliście "Diunę" to wiecie, że zmieszczenie tej historii do dwóch godzin jest po prostu niemożliwe). Wtedy Lynch wypisał się z projektu, odmawiając nawet użyczenia swojego nazwiska do reklamowania filmu. No a widzowie mogli w końcu zapoznać się z jakąś "Diuną" na wielkim ekranie.
Wielu było oczarowanych. I nic dziwnego - efekty specjalne, scenografia, kostiumy, charakteryzacja czy odważne decyzje castingowe (Kyle MacLachlan, Patrick Stewart, Jurgen Prochnow, Dean Stockwell, Max von Sydow i oczywiście Sting!) były czymś niespotykanym do tej pory w kinie science fiction. Obejrzawszy "Diunę" Lyncha kilka razy potwierdzam, że film jest bardzo dobry do połowy - mniej więcej do momentu ucieczki Paula i Jessici na pustynię (co ciekawe: dokładnie w tym momencie kończy się pierwsza część "Diuny" Villeneuve'a). Ale potem to co się dzieje z filmem zaczyna wołać o pomstę do nieba (zgaduję że w tym momencie swoje łapy wsadzili producenci). "Diuna" robi się maksymalnie skrótowa, wręcz idiotyczna, z najgorszym wątkiem sonicznej broni Fremenów, którego na próżno szukać w literackim oryginale. Finalnie widz kończy seans sfrustrowany, że zmarnowano taki potencjał! Zwłaszcza że planowano kolejne części... A wystarczyło dać Lynchowi zrealizować swoją wizję. Przewidywalnym skutkiem machinacji producentów była rzecz jasna klęska budżetowa w kinach. Dopiero późniejsze telewizyjne wersje "Diuny", gdzie przywrócono część usuniętego materiału, na nowo wzbudziły zainteresowanie widzów, czyniąc z filmu dzieło kultowe (choć nie dla mnie).
Na pewno warto obejrzeć "Diunę" dla wartswy wizualnej i obsady. Ale jeśli chodzi o fabułę... Zachęcam byście najpierw sięgnęli do książki, a potem "Diuny" Villeneuve'a. Król może być tylko jeden!
Wniosek: Bardzo dobre do połowy - później zaczyna się robić totalnie idiotyczne i niestrawne.
"Jodorowsky's Dune"
O czym to jest: Historia o tym, jak nie doszło do realizacji epickiej i napędzanej LSD ekranizacji "Diuny" reżysera Alejandro Jodorowskiego.
Recenzja filmu:
Jak ja się jeszcze muszę dużo nauczyć o historii kina! Fanem "Diuny" pióra Franka Herberta jestem od czasów nastoletnich i uważam ją za jedną z najlepszych - jeśli nie najlepszą - sagę science fiction w historii literatury. Rzecz jasna z uwagą śledziłem i widziałem też wszystkie adaptacje, zaczynając od "Diuny" Davida Lyncha, przez "Diunę" Johna Harrisona aż do "Diuny" Denisa Villeneuve'a. Ale nie wiedziałem, że przed nimi wszystkimi był jeszcze jeden projekt - planowany na 14-godzinną (!) ekranizację epicki, pełen szaleństwa i halucynogennych wizji obraz, który miał stworzyć Alejandro Jodorowsky. O rany, ależ to była szalona historia!
Dokument "Jodorowsky's Dune" w kompletny, obrazowy sposób krok po kroku opowiada o tym jak to wszystko wyglądało. Od zainspirowania reżysera do stworzenia tego dzieła, przez preprodukcję (wliczając w to rekrutację takich aktorów jak Salvador Dali, Orson Welles, Mick Jagger czy David Carradine), kreację niesamowitych storyboardów, które wciągnęły w świat filmu takie sławy jak H. R. Giger czy Moebius, aż do muzyki jaką miał napisać m.in. Pink Floyd. Mój Boże, cóż to byłby za film! Nie mam żadnych wątpliwości, że przeszedłby na zawsze do historii kinematografii, bo do dzisiaj nikt nie nakręcił czegoś takiego i o podobnej skali. I może o to chodzi - może pewnych wizji po prostu nie da się zrealizować - ale z rozpętanego przez nie artystycznego chaosu mogą wykiełkować wspaniałe rzeczy.
O tym że Alejandro Jodorowsky jest szalony, przekonałem się gdzieś w połowie tego dokumentu. Sposób w jaki podchodził do tego projektu, wliczając w to rygorystyczne, przypominające tortury wieloletnie szkolenie własnego syna Brontisa (który miał zagrać Paula Atrydę), nie są czynami do jakich zdolny jest pierwszy lepszy reżyser. Zresztą Jodorowsky jest tak naprawdę artystą-performerem, w rodzaju tych wariatów którzy potrafią w galerii sztuki godzinami stać nago w basenie z moczem i recytować alfabet od tyłu. Nie mam również wątpiliwości, że jego "Diuna" byłaby totalnie niestrawna dla przeciętnego widza, zwłaszcza iż Jodorowsky chciał, aby seans przypominał zażycie przez widza końskiej dawki LSD. I choć rozumiem producentów z Hollywood, którzy gromadnie odmówili podjęcia projektu, to żal trochę, że jako widzowie nigdy nie mogliśmy zobaczyć tego co wymyślili artyści na oszałamiających storyboardach. Zresztą stworzona przez nich wizualizacja - licząca setki stron kolorowa wizja zebrana w monstrualny tom, zwana Biblią Jodorowskiego - dziś na aukcjach osiąga niebotyczne ceny. Ale nie wszystko stracone - scenariusz i wizualizacja są przecież gotowe, więc może kiedyś ktoś pokusi się o ekranizację wersji animowanej? Mocno trzymam za to kciuki!
Gdyby nie wizja artystyczna niezrealizowanej "Diuny", nie otrzymalibyśmy wielu kultowych filmów, które garściami czerpały z Biblii Jodorowskiego, czasem przenosząc na ekran sceny 1:1. Mam na myśli takie gigantyczne hity jak "Obcy", "Piąty Element", "Flash Gordon", "Blade Runner", "Terminator" i oczywiście "Star Wars". Dodatkowo zaintersowanych odsyłamy do kultowej noweli graficznej "The Incal" autorstwa Moebiusa i Jodorowskiego, gdzie można zapoznać się z wieloma niezrealizowanymi konceptami. A więc: non omnis moriar!
P.S. Na sam koniec warto wspomnieć, że po oparciu się na barkach pracy Jodorowskiego i jego gangu szaleńców kilka lat później nakręcono "Diunę" autorstwa Davida Lyncha (który jednak dziś odmawia podpisania się pod tym filmem). Ale to już temat na osobny wpis!
Wniosek: Bardzo dobry dokument pokazujący, że od geniuszu do szaleństwa jest tylko jeden krok.
"The Morning Show"
O czym to jest: Popularny prezenter telewizji śniadaniowej zostaje oskarżony o wieloletnie molestowanie seksualne.
Recenzja serialu:
Jeśli istnieje serial, który powinien być obowiązkową pozycją dla wszystkich nowych pracowników w dużych korporacjach (zwłaszcza dla kobiet) - to jest nim "The Morning Show". Nie spotkałem się póki co z inną pozycją, która tak wiarygodnie i przede wszystkim niejednowymiarowo opisuje ten problem. Myśląc: molestowanie seksualne w wykonaniu przełożonego, odruchowo myślimy o obleśnym dyrektorze czy prezesie, który obłapia zapłakane pracownice w schowku na szczotki lub zaciszu własnego gabinetu. Tymczasem prawda i rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana - bo i ludzie są skomplikowani! Nic nie jest czarno-białe i każdy aspekt zdarzenia trzeba analizować razem i osobno. Może finalnie dojść do tego, że teoretycznie ktoś nie zrobił ani jednego jawnie złego wykroczenia, ale całościowo jego zachowanie będzie zasługiwało na najwyższe potępienie. O tym opowiada "The Morning Show".
Oto Mitch Kessler (w tej roli jak zawsze rewelacyjny Steve Carell), ulubieniec Ameryki od dwudziestu lat i najpopularniejszy prezenter telewizji śniadaniowej, zostanie oskarżony o molestowanie seksualne na fali ruchu #metoo. Świat staje na głowie. Jak się wkrótce okaże, medialna bomba dosięgnie każdego z kim Kessler pracował, wliczając w to całą obsadę tytułowego telewizyjnego show, ze wskazaniem na jego wieloletnią partnerkę, ambitną i histeryzującą Alex Levy (fantastyczna Jennifer Aniston). Producenci próbują ratować sytuację, zatrudniając w miejsce Kesslera niepokorną i obdarzoną niewyparzonym językiem Bradley Jackson (w tej roli niepodważalna gwiazda amerykańskich seriali Reese Witherspoon). Dynamika między tym trio, biurowe tajemnice, wieloletnie szkielety w szafach, układy, spiski, korupcja i fantastycznie złośliwy, przypominający uśmiechniętego diabła producent Cory Ellison (zasłużenie nagrodzony statuetką Emmy, absolutnie przebojowy Billy Crudup) - to przepis na prawdziwy hit telewizji! W końcu jak to mówią "show must go on" i im dynamiczniej, tym lepiej dla oglądalności, prawda?
Ale nie o samą akcję chodzi w tym serialu, ale przede wszystkim o przesłanie. Historia upadku Mitcha Kesslera to lustrzane odbicie prawdziwych historii jakie dzieją się w korporacjach na całym świecie, również w Polsce (pamiętacie Kamila Durczoka i zakończenie jego TVN'owej kariery?). To opowieść o tym że złe są nie tylko czyny, ale również klimat sprzyjający nadużyciom, w którym pokrzywdzeni będą siedzieć cicho w imię kariery i źle pojętej lojalności. Co istotne, sam Kessler z odcinka na odcinek coraz bardziej rozumie co zrobił, choć jest to niezwykle kosztowna lekcja. A ludzie z którymi pracował? Jedyną sprawiedliwą w tym towarzystwie wydaje się być przyjęta z zewnątrz Bradley, choć i ona ma swoje własne demony i ambicje. Pozostawia to w nas pytanie: czy w świetlne wielkich pieniędzy i karier na globalną skalę da się ocalić moralność?
Pierwszy sezon "The Morning Show" to pozycja absolutnie obowiązkowa. Drugi, zahaczający już o rzeczywistość COVID'u i początki pandemii, jest nieco gorszy choć dobrze kończy pewne wątki (aczkolwiek mógłby i powinien być krótszy). Sam nie wiem czy trzeba i należy kręcić dalsze odcinki, bo wszystko co ważne zostało już powiedziane. Miejmy nadzieję, że niektórzy widzowie wyciągną z tej historii odpowiednie wnioski.
Wniosek: Bardzo wiarygodne przedstawienie tego jak może wyglądać molestowanie w miejscu pracy - i jak z nim walczyć.
"The Cold Blue"
O czym to jest: Film dokumentalny składający się w pełni z kolorowych zdjęć z prawdziwych misji amerykańskich bombowców w czasie II wojny światowej.
Recenzja filmu:
Wspominałem już chyba wielokrotnie, że bardzo lubię filmy dokumentalne i naprawdę żałuję, że nie mam czasu oglądać ich więcej. Dlatego jeśli już mam znaleźć czas, sięgam po prawdziwe perełki które albo są wyjątkowe w formie, albo w treści. "The Cold Blue" zalicza się do tej pierwszej kategorii. Ale najpierw trochę historii.
Najsłynniejszym amerykańskim bombowcem B-17 w czasie II wojny światowej była niewątpliwie "Memphis Belle". Po zaliczeniu 25 udanych misji (co było prawdziwym wyczynem, gdyż straty wśród bombowców i załóg były ogromne) odesłano ją do domu, by podnosiła morale Amerykanów i na specjalnych pokazach zachęcała do kupna bonów wojennych. Z tej okazji reżyser William Wyler nakręcił w 1944 roku film propagandowy "Memphis Belle: A Story of a Flying Fortress", zmontowany z ponad 90 godzin materiału nagranego w powietrzu podczas prawdziwych misji. Film, jak wiadomo, zestrzał się, podobnie jak materiał źródłowy. Następnie w 2016 roku filmowiec Erik Nelson dowiedział się o istnieniu ogromnej ilości niewykorzystanego materiału, leżącego w czeluści amerykańskich archiwów. Po zdobyciu odpowiedniego finansowania podjął się karkołomnego zadania oczyszczenia, pokolorowania i zmontowania z tego nowego filmu dokumentalnego, mającego pokazać "na żywo" zmagania amerykańskich lotników w przestworzach. Tak powstał film "The Cold Blue".
Jest to naprawdę ciekawe kino, które podobnie jak polski film "Powstanie Warszawskie" stara się jak najbardziej wiarygodnie - wliczając w to dorobienie podkładu dźwiękowego pod oryginalnie nieme kadry - pokazać realia II wojny światowej. I wyszło to naprawdę nieźle. Widzimy jak żyli, jak walczyli i jak ginęli lotnicy, co dodatkowo uzupełniają komentarze nielicznych pozostałych przy życiu weteranów. Niestety naturalne ograniczenie materiału źródłowego, składającego się przecież ze skończonej liczby scen i ujęć, powoduje że film jest raczej poszatkowaną kroniką wycinek z życia pilotów niż spójną fabułą z konkretnym przekazem. Czyli jednym słowem wszystko postawiono na formę, a niewiele na treść. To powoduje że ten dokument nie jest może najwybitniejszym dziełem gatunku, ale trudno wobec niego przejść obojętnie. I choćby dlatego, jeśli interesuje Was jego tematyka, warto do niego sięgnąć.
P.S. A jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś więcej o najsłynniejszym amerykańskim bombowcu to zapraszam do obejrzenia filmu "Memphis Belle" z 1990 roku. Naprawdę udany!
Wniosek: Warto obejrzeć, choćby po to by zobaczyć jak to wyglądało naprawdę.
"What If...?" ("A Gdyby...?")
O czym to jest: Alternatywne wersje najsłynniejszych filmów uniwersum Marvela.
Recenzja serialu:
No muszę przyznać, że tego się nie spodziewałem! Gdy usłyszałem że kręcą animowany serial z uniwersum Marvela, w którym przedstawią alternatywne wersje filmów z cyklu, byłem co najmniej sceptyczny. O jak bardzo się myliłem! Ten serial to najlepsze co spotkało to uniwersum od wielu lat. Jest po prostu doskonały!
Sam nie wiem od czego zacząć pochwały. Fabularnie każdy odcinek opowiada nieco inną wersję znanych nam filmów, zamieniając miejscami postacie lub kluczowe wydarzenia. I tak oto Kapitan Ameryka staje się kobietą, Czarna Pantera zmienia w Star-Lorda, Doktor Strange schodzi na złą drogę, Spider-Man walczy z zombie, a Ultron podbija cały świat i nie tylko... Co istotne, wszystkie te opowieści łączą się w jedną fabułę w ostatnich dwóch odcinkach. A zatem mamy tu uniwersum wewnątrz uniwersum, co przyniosło totalnie rewelacyjny efekt! A że wszystkie postacie mają głosy podłożone przez oryginalnych aktorów (wliczając w to Chadwicka Bosemana, który zdążył nagrać swoje kwestie przed śmiercią), to mamy wrażenie że naprawdę oglądamy kolejne aktorskie przygody znanych nam bohaterów.
Wizualnie to animacja w starym stylu: żadnego komputerowego CGI tylko stara dobra kreska, która w rękach sprawnych artystów pokaże wszystko czego potrzebuje widz. Każdy odcinek trwa zaledwie pół godziny ale gwarantuję że to wystarczy do opowiedzenia wciągającej, pełnej dynamiki historii. Ogląda się to z zapartym tchem i chce się więcej i więcej! Szkoda tylko, że serial nie liczy póki co więcej odcinków... A nam pozostaje tylko pomarzyć, że może kiedyś niektóre z przedstawionych tu postaci i wydarzeń (Kapitan Carter!) trafią faktycznie w wersji aktorskiej na kinowy ekran. Czego zarówno sobie jak i Wam serdecznie życzę!
Wniosek: Fabularnie rewelacyjne, zwłaszcza jeśli ktoś dobrze zna filmy z uniwersum!
<<< Sprawdź kolejność oglądania filmów Marvela! >>>
"The Suicide Squad" ("Legion Samobójców")
O czym to jest: Grupa skazańców z supermocami rusza na krwawą misję ratowania świata.
Recenzja filmu:
W pierwszym od dawna wpisie na Jest Kultowo przechodzimy do jednej z wielu zaległości, jakie narobiły mi się w ostatnim czasie - drugim z kolei filmie zatytułowanym "Legion Samobójców" w historii filmowego uniwersum DC. Jest to zarówno sequel, jak i miękki reboot pierwszego "Legionu" z Willem Smithem, po którym w historii widzów zapisały się jedynie znakomity trailer oraz zjawiskowa Margot Robbie jako Harey Quinn. Cała reszta, niestety, była zaledwie przeciętna (wliczając w to Jareda Leto jako Jokera). Dlatego włodarze Warner Bros zrobili dość sprytny manewr - wzięli to co najlepsze z pierwszej części (czyli pomysł na historię oraz Margot Robbie) i zrobili kolejny, podobny film, prawie nie wspominając o poprzednim. I jeszcze dali ten niemal ten sam tytuł, a za sterami posadzili człowieka, który uczynił z marvelowych "Strażników Galaktyki" fenomen na skalę światową. Bardzo sprytne!
Pozostaje więc pytanie: czy James Gunn nakręcił hit na skalę wspomnianych "Strażników"? Nie. Ale poszło mu nawet znośnie, choć nie bez potknięć. Na plus na pewno trzeba zaliczyć humor - bystre i zabawne dialogi, choć niestety większość gagów zdradziły wcześniej trailery. Drugi plus to postacie, wśród których na pierwszy plan wysuwa się absolutnie rewelacyjny John Cena jako Peacemaker (nic dziwnego, że doczekał się własnego serialu!), choć i Idris Elba jako Bloodsport (następca Willa Smitha jako Deadshota, i to niemal kropka w kropkę), wspomniana Harley Quinn, a także Ratcatcher 2, Polka-Dot Man i oczywiście King Shark mają swoje pięć minut, wnosząc świetny koloryt do historii. Sceny akcji są znakomite, nie brakuje też krwawych szczegółów (czasem nawet zbyt krwawych) i generalnie widać, że w scenariuszu panowała zasada "wszystko dozwolone".
A teraz zastrzeżenia, a właściwie tylko jedno. Mam nieodparte wrażenie, że film jako taki nie miał żadnego celu. Nie opowiadał żadnej większej historii, nie skupiał się na rozwoju postaci X czy Y, nie był też bezpośrednią kontynuacją poprzednich części uniwersum, a raczej samodzielną przygodą. Czyli to taki trochę skok na kasę. Z drugiej strony, czy nie właśnie tym są i powinny być popcornowe blockbustery? Kilka dekad temu wszyscy oglądali westerny odbijane od siebie niczym z jednej kliszy; teraz są to filmy o superbohaterach. I nie ma co się obrażać: to jest showbiznes. A skoro to biznes, to musi zarabiać! Więc usiądźmy wygodnie i gdy najdzie nas ochota na bezmózgową, kolorową i krwawą nawalankę ze szczyptą złośliwego humoru pamiętajmy o "The Sucide Squad". Zdecydowanie wolałbym wrócić do tego filmu niż jego nieudanego poprzednika.
Wniosek: Nakręcone z wizualnym przepychem, ale... bezcelowe?