"Ida"

"Ida"

O czym to jest: Młoda zakonnica odkrywa swoje żydowskie korzenie.

ida recenzja filmu agata kulesza

Recenzja filmu:

"Ida" jest typowym polskim filmem. Ponurym. Ciężkim. Pesymistycznym. I jeszcze na dodatek czarno-białym... Na pierwszy rzut oka prezentuje wszystkie wady, które trafnie opisał Inżynier Mamoń w "Rejsie": aktorzy patrzą w prawo, patrzą w lewo, zapalają papierosa, wstają i wychodzą z kadru. Okropne, prawda? Polskie kino pełne jest takich przeintelektualizowanych potworków, z którymi ludzie tacy jak ja często nie chcą mieć nic wspólnego. Ale (i tu uwaga!), mimo że "Ida" doskonale wpasuje się w powyższy schemat, jest filmem rewelacyjnym.

Do kina wybrałem się z prostego powodu - słysząc o tym, ile nagród zgarnia ten film na całym świecie (z Oscarem na czele), po prostu wypadało go znać. I nie zawiodłem się. Podobnie jak w "Obywatelu" poruszony jest tu temat chyba najbardziej wstydliwej wady Polaków - obrzydliwego, prymitywnego i zupełnie bezsensownego antysemityzmu. O ile jednak "Obywatel" starał się to zrobić z dużą dawką czarnego humoru, "Ida" wali prosto między oczy niczym "Lista Schindlera", nie cackając się z widzem. Ale żeby nie było, jedna z dwóch głównych bohaterek jest tu wprawdzie Żydówką, ale jednocześnie stalinowską zbrodniarką. A więc - ofiara czy kat? Przejawem kunsztu twórców filmu jest to, że atakowani są z każdej strony: prawica twierdzi, że jest to paszkwil na Polaków, a lewica, że na Żydów. Wniosek z tego taki, że film jest autentycznie obiektywny. Jak samo życie.

Akcja "Idy" rozciągnięta jest ledwo na kilka dni z życia młodej zakonnicy, poszukującej korzeni swojej utraconej rodziny. I jak to przy takich poszukiwaniach bywa, bohaterowie trafiają na więcej, niż są w stanie przełknąć. To przepis na świetny film, niemniej jeśli nie macie dystansu do siebie i do polskich przywar narodowych, "Ida" zapewne wam się nie spodoba. Jest to jednak bardzo ważna produkcja, kolejny krok milowy, który podobnie jak "Róża" odkrywa najbardziej wstydliwe karty naszej historii.

Wniosek: Wybitny film. Ale surowy w odbiorze.


"Hercules"

"Hercules"

O czym to jest: Herkules i przyjaciele pracują jako najemnicy.

herkules recenzja filmu dwayne johnson

Recenzja filmu:

A miało być tak pięknie... Ostatnio jest moda na odgrzewanie i rebootowanie starych motywów kina. Czasem się to udaje, jak ze wznowieniem tematyki biblijnej (przykład "Noego"), czasem nie. Najnowsze podejście do postaci Herkulesa miało być kolejnym udanym powrotem do mitów greckich, na miarę choćby "300" czy "Immortals". Niestety, mimo prawdziwego samograju jaki stanowi znany wszystkim syn Zeusa, dostaliśmy coś na poziomie telewizyjnych przygód Herkulesa w wykonaniu Kevina Sorbo...

Najgorsze jest to, że prawie nic nie pamiętam z tego filmu. Jeśli dobrze kojarzę, to nie mieliśmy tu dwunastu prac Herkulesa (które aż błagają o porządne sfilmowanie), dostając w zamian bliżej nieokreślone przygody "po", gdy Herkules jest legendarnym najemnikiem i człowiekiem od mokrej roboty. Ma więc swoją ekipę - półnagą łuczniczkę w stylu Xeny, Wikinga, pana z włócznią i oczywiście mocnego (w gębie) Jolaosa. Niestety tym razem motyw ekipy herosów ratujących świat się nie sprawdził, i nie pomógł w tym nawet John Hurt. Licznik fabuły wskazuje w tym filmie na 0%, a co najgorsze efekty specjalne są tak marne jak w tanich produkcjach telewizyjnych. I to coś kosztowało tyle milionów dolarów? No dajcie spokój! A starczyło po prostu zekranizować dwanaście prac Herkulesa, kto im bronił? Mitologia grecka dostarcza bardzo wielu motywów, z których starczy czerpać garściami. Ale do tego trzeba odrobiny inteligencji scenarzystów.

Dwayne "The Rock" Johnson idealnie pasuje na Herkulesa. To prawda. Ale, podobnie jak w remake'u "Conana", dobry mięśniak nie pomoże, gdy fabuła leży. Nie zdziwię się, jeśli kiedyś znajdę ten film w koszu z przecenionymi szmirami na DVD po 5 zł za sztukę. Więcej nie jest wart.

Wniosek: Marne. Bardzo.


"Fury" ("Furia")

"Fury" ("Furia")

O czym to jest: Przygody załogi amerykańskiego czołgu na froncie zachodnim II wojny światowej.

furia recenzja filmu brad pitt

Recenzja filmu:

II wojna światowa była moją pasją w latach młodzieńczych. Wiedziałem wszystko, co dało się o niej wiedzieć, przeczytałem każdą książkę i magazyn jakie wpadły mi w ręce, a sprzęt bojowy (czołgi, samoloty etc.) był tym, co kręciło mnie najbardziej. Z biegiem lat wiedza wywietrzała z mojej głowy, ale wspomnienie pasji pozostało. Dlatego też z wielką nadzieją czekałem na film o przygodach załogi amerykańskiego czołgu, prawdopodobnie pierwszej takiej produkcji od czasów udanego remake'u "Sahary"

Zacznijmy od pozytywów. Chwalę scenografię i realizm - rzeczywiście widz mógł się poczuć jak we wnętrzu amerykańskiego Shermana. Scenom batalistycznym nie mogę nic zarzucić, krew lała się z ekranu jak w najlepszych produkcjach kategorii R, z "Kompanią Braci" i "Pacyfikiem" na czele. Postacie również były bardzo udane, świetnie się oglądało Brada Pitta (choć wyglądał niemalże jak kopia swojej kreacji z "Bękartów Wojny"), a i miłą niespodzianką była obecność Shane'a z "The Walking Dead". Czemu więc ten film jest tak absolutnie zły?

Wszystko położył scenariusz. Tak głupiej, niedorzecznej, nielogicznej i gardzącej intelektem widza fabuły nie widziałem od czasów tandetnych horrorów w stylu "Super-Ośmiornicy vs. Dwugłowego Tyranozaura" i innych tytułów tego typu. No bo dajcie spokój... Ciężkie walki i ciężarówki pełne amerykańskich trupów w kwietniu 1945 na froncie zachodnim? Pojedynczy (i unieruchomiony!) Sherman zatrzymujący 300 żołnierzy Waffen-SS, mogących rzekomo zmienić losy wojny? Niemiecki Tygrys całkowicie odporny na amerykańskie pociski? No jak słowo daję! Napompowany heroizm i machanie amerykańską flagą przekraczało tu granice absurdu (a myślałem, że nie może być gorzej niż w "Szeregowcu Ryanie"). Scenariusz po prostu leży i kwiczy, a finałowa rozwałka zamiast wzbudzać respekt, wzbudza jedynie politowanie i chęć wyjścia z kina. Jestem bardzo, bardzo rozczarowany, bo nawet osoby nieznające zbytnio historii II wojny światowej nie uwierzą w te bzdury, które pojawiają się na ekranie. Taki potencjał i tak zmarnowany... Takie rzeczy tylko w Hollywood.

Wniosek: Piramidalna bzdura we wspaniałej wizualnej otoczce.


"The Expendables 3" ("Niezniszczalni 3")

"The Expendables 3" ("Niezniszczalni 3")

O czym to jest: Grupa najemników strzela do ludzi.


Recenzja filmu:

Wychowałem się na kinie akcji lat 80. Pod tym względem wspaniale było być dzieckiem w Polsce w latach 90.: kasety video, Polsat, i dużo, bardzo dużo tandetnych filmów z amerykańskimi herosami, zerową fabułą i dużym licznikiem trupów oraz wystrzelonych pocisków. Było w tym coś... kojącego. W każdym razie trudno się dziwić, że wspomniani herosi, niesieni modną obecnie falą nostalgii, postanowili raz jeszcze zewrzeć szeregi w finalnej (?) części trylogii "The Expendables"

Niestety i pod tym względem kontynuują tradycję lat 80., gdzie każdy kolejny sequel był coraz gorszą kopią oryginału, bowiem trzecia część jest moim zdaniem najsłabsza. Obawiam się, że twórcy filmu wpadli w znaną pułapkę i nie chcąc się powtarzać starają się wymyślić coś nowego, ale prawda jest taka, że istnieje ograniczona liczba metod przedstawiania strzelanki na ekranie. Zupełnie jakby scenarzyści zapomnieli, że w tym wypadku przewidywalność i powtarzalność fabuły jest atutem, a nie wadą. Dlatego też w filmie mamy stosunkowo mało strzelania, mało czystej akcji (no, mniej niż zazwyczaj) i bardzo, bardzo dużo postaci, z których większość zdaje się być zbędna. Co mnie obchodzi banda młodych kolesi, których nawet nie znam? To, czego oczekuję, to Stallone, Schwarzenegger, Statham, Li czy Lundgren z wielkimi spluwami i pogardliwym uśmieszkiem na pomarszczonych gębach. A jeśli już koniecznie trzeba ich zastępować młodszą ekipą, to naprawdę warto było zainwestować w kultowe obecnie nazwiska, jak choćby obsadę "Strike Back"

Na szczęście film nie jest nudny tak do końca, bo ratują go dwie kreacje: Mela Gibsona jako "tego złego" i Antonio Banderasa jako "tego szalonego". I to właśnie Banderas dźwiga na barkach całą produkcję, jego postać jest absolutnie genialna i cudowna do oglądania. Gdyby nie on, cały film byłby niestrawny. Jeśli zaiste mają powstać kolejne części, mam nadzieję że ktoś wyciągnie odpowiednie wnioski ze słabości tej odsłony. Choć niestety przykład piątej części "Die Hard" pokazuje, że i najlepszą markę można skopać...

P.S. Oczywiście nie zapomniałem że zagrał tu też Harrison Ford, ale z szacunku dla wieku nie skomentuję jego występu.

Wniosek: Słabe jak na tą serię, ale trzeba obejrzeć dla Banderasa.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "The Expendables"! >>>


"Dracula Untold" ("Dracula: Historia Nieznana")

"Dracula Untold" ("Dracula: Historia Nieznana")

O czym to jest: Jak Dracula stał się wampirem.

dracula historia nieznana recenzja filmu luke evans dark universe

Recenzja filmu:

Panie i Panowie, zaczynamy kolejne uniwersum filmowe. Po wielkim sukcesie, jakim okazała się seria filmów z "Marvel Cinematic Universe", inne wytwórnie pozazdrościły strumienia dolarów od widzów. Do chóru zainteresowanych łatwym zarobkiem, przyłączyła się między innymi wytwórnia Universal, posiadająca prawa do klasycznych "potworów" przedwojennego kina: Draculi, Mumii, Frankensteina, Wilkołaka etc., czyli źródeł połowy współczesnych blockbusterowych horrorów. Idąc tym tropem, Universal postanowił przeprowadzić reboot i zrobić jedną długą serię powiązanych ze sobą "potworowych" filmów. Pierwszym z nich jest właśnie "Dracula Untold".

Mamy więc historię życia księcia Vlada Palownika, który do legendy popkultury przeszedł jako Dracula. Twórcy filmu zaserwowali nam mieszankę faktów historycznych, mitów na temat wampirów i własnych wyobrażeń, okraszonych sporą dawką CGI. Wyszło niestety średnio, a miejscami wręcz słabo. Żeby nie było, film ma bardzo mocną stronę: aktorstwo. Luke Evans w tytułowej roli Draculi sprawdza się bardzo dobrze (równie dobrze, jak poradził sobie z rolą Barda w "Hobbitach"). Wspiera go nie kto inny jak sam Charles Dance grający "superwampira" bez imienia. Niestety nawet taka dobra obsada nie jest w stanie udźwignąć słabego filmu.

Pomijam już niedorzeczne potraktowanie historii, jak choćby wątek Mehmeda II. Pomijam klasyczne wampirze motywy jak krzyże, czosnek, światło słoneczne, bo do tego się przyzwyczailiśmy (aczkolwiek liczyłem na jakąś oryginalność). Pomijam też lejące się z ekranu CGI nienajlepszej jakości. Głównym problemem jest to, że przedstawionemu uniwersum brakuje znamion realności. Nie chodzi mi o to, byśmy uwierzyli, że rzeczywiście żył sobie kiedyś wampir Dracula. Starczyłoby mi pokazanie wiarygodnego świata fantasy. Niestety wszystko jest sztuczne. Scenografia, kostiumy, kadry... Fałsz, komputer i pójście na łatwiznę. Niefajnie.

Jestem trochę rozczarowany, bo liczyłem na więcej. Ale Universal planuje kolejne rebooty, między innymi "Mumii" i "Van Helsinga", a zarówno Dracula jak i Superwampir mają się tam pojawić, zapewne w oczekiwaniu na jakiś wspólny crossover w rodzaju "Avengersów". Tylko czy nam jako widzom warto na to czekać? Mam pewne wątpliwości.

P.S. I wygląda na to, że nie tylko ja miałem wątpliwości, albowiem film oficjalnie wyrzucono poza obręb tzw. "Dark Universe" na rzecz rebootu "Mumii" z 2017 roku. Szkoda Evansa, ale może to i lepiej.

Wniosek: Słabe jak na wampiry, słabe jak na Draculę.


"Dawn of the Planet of the Apes" ("Ewolucja Planety Małp")

"Dawn of the Planet of the Apes" ("Ewolucja Planety Małp")

O czym to jest: Ludzie i małpy walczą o władzę nad Ziemią.

ewolucja planety małp film recenzja serkis oldman clarke

Recenzja filmu:

Zgodnie z obietnicami twórców, otrzymaliśmy drugą część rebootu "Planety Małp", co zapewne wkrótce przerodzi się w trylogię (albo i więcej). Pierwsza część, czyli "Geneza", nie była jakoś specjalnie oszałamiająca, ale przynajmniej zrobiono ją porządnie. Z zadowoleniem stwierdzam, że kontynuacja trzyma poziom, choć po świetnym trailerze spodziewałem się ciut więcej.

O ile pierwsza część była w de facto filmem obyczajowym (o ile można tak nazwać kino SF), to z drugiej zrobiono fallout. Kocham fallout i postapokaliptyczną rzeczywistość, dlatego byłem bardzo, bardzo ciekawy co dostaniemy. I dostaliśmy niezłą scenografię, niezłe realia, niezłą fabułę i niezłą grę aktorską. Nie było tu wykrzykników, ot po prostu solidne SF. Dziękuję niebiosom, że nie musiałem oglądać niedorzecznie uśmiechniętej twarzy Jamesa Franco, dostając w zamian jak zawsze rewelacyjnego Gary'ego Oldmana i ciut mniej rewelacyjnego Jasona Clarke'a, który z niezrozumiałych dla mnie przyczyn ostatnio wspina się w hierarchii kina SF, mimo że nie prezentuje nic specjalnego. No ale trudno.

Ale ten film to Planeta Małp, co oznacza że ludzie są tu na drugim planie. Głównym bohaterem jest nadal szympans Cezar, mieszkający w swoim paleolitycznym małpim mieście. Naprawdę wypada mi pochwalić sposób, w jaki scenarzyści rozwinęli postać inteligentnego szympansa. Nowe wyzwania, nowe problemy i jeden krok bliżej stania się "człowiekiem". Tylko czy naprawdę małpom o to chodziło? Podoba mi się koncepcja, że szympansy, goryle czy orangutany to takie same małpy jak homo sapiens, z takimi samymi pragnieniami i problemami. Tylko są bardziej szczere. Ale też do czasu.

Oglądajcie, bo to dobra rozrywka, a i da się z niej wyciągnąć jakąś głębszą ideę. Trzymam kciuki za kolejne części.

P.S. Tylko dlaczego tytułowy "Świt Planety Małp" polski dystrybutor zmienił na "Ewolucję Planety Małp"? Ech.

Wniosek: Niezłe SF. Liczę na więcej w przyszłości.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii Planeta Małp! >>>


"Bogowie"

"Bogowie"

O czym to jest: Biografia polskiego kardiochirurga Zbigniewa Religi.

bogowie recenzja filmu zbigniew religa tomasz kot

Recenzja filmu:

Tak! Nareszcie! Po tylu latach, tylu mękach i tylu wyrwanych włosach z głowy, nareszcie doczekałem się polskiego filmu o światowej jakości! W końcu jakiś polski reżyser potrafił bez kompleksów, brawurowo i ciekawie zekranizować film bez typowych przywar rodzimego kina: martyrologii, ponurych min, mamrotania, słabego dźwięku i zbliżeń na mało urodziwe polskie mordy. Nareszcie otrzymaliśmy świetny, niemalże doskonały kawałek kina!

A tematyka była ryzykowna. Biograficzny film o Zbigniewie Relidze, lekarzu-legendzie, aż prosił się o cukrowaną laurkę. Tymczasem dostaliśmy wielowątkową postać, genialnie zagraną przez Tomasza Kota - ten chód, to przygarbienie, ten sposób mówienia... to BYŁ profesor Religa. Pełen prawdziwie boskich cech, jak i ciężkich grzechów z alkoholizmem na czele. Przyznam się osobiście, że wątpiłem w zdolność ciekawego przedstawienia pierwszych kroków transplantologii w naszym pięknym Kraju Kwitnącej Cebuli. Cieszę się, że nie miałem racji.

Tu nie ma słabych punktów. Charakteryzacja, scenografia, oddanie realiów czasów... Słabo pamiętam PRL, ale to co pamiętam, widziałem tu na ekranie. Niemalże czułem zapach przedmiotów, co dużo mówi o tym, jak sugestywny był to przekaz. Nie żartuję, naprawdę nie potrafię się tu do niczego przyczepić. No, może poza tytułem, który nie bardzo mi się podoba. Ale takiemu filmowi mogę to wybaczyć. Powinniście to obejrzeć, zwłaszcza jeśli nie lubicie polskiego kina. Nawet i nam czasem coś wychodzi.

Wniosek: Rewelacja! Chyba najlepszy polski film jaki widziałem.


"The Hobbit: The Battle of the Five Armies" ("Hobbit: Bitwa Pięciu Armii")

"The Hobbit: The Battle of the Five Armies" ("Hobbit: Bitwa Pięciu Armii")

O czym to jest: Krasnoludy siedzą w Samotnej Górze i walczą z orkami.

hobbit bitwa pięciu armii recenzja filmu peter jackson martin freeman

Recenzja filmu:

Bywa tak, że oczekiwania dotyczące filmu nie dorównują temu, co ostatecznie pojawia się na ekranie. W moim przypadku było tak wiele razy, dlatego też specjalnie starałem się mieć czysty umysł i obejrzeć trzecią część "Hobbita" z naiwnością dziecka. Niestety, mówiąc tak obiektywnie jak tylko jestem w stanie, film okazał się być dla mnie niedorzecznie rozczarowujący.

Nie mam pojęcia, co się stało. Peter Jackson często kręci filmy w pewnego rodzaju rozrywkowy i mało poważny sposób - zazwyczaj mi to nie przeszkadzało, a nawet więcej, miało swój urok. Dlaczego więc w "Bitwie Pięciu Armii" się nie udało? Nie mam zielonego pojęcia. Nie jestem w stanie stwierdzić, co poszło źle. Wydaje mi się, że twórcy chcieli nam pokazać tak dużo przygody, jak tylko byli w stanie, i niestety po drodze zgubili gdzieś fabułę. Jest to prawdopodobnie najgorsza część sagi, kiepsko zmontowana, poszatkowana, nieprzemyślana i na domiar złego urwana. Wiem, że chodziło o to, by "Bitwa Pięciu Armii" była tak naprawdę wstępem do "Drużyny Pierścienia" i niewątpliwie tak jest. Ale film był również zwieńczeniem swojej własnej trylogii i jako taki zasługiwał na katharsis. Tymczasem tutaj dostajemy po prostu ostatni kadr i tyle. Bez konkluzji, bez rozliczenia, bez nasycenia widza. Bez polotu.

Oczywiście nie wszystko było złe. Jakość efektów (48 klatek!) perfekcyjna. Gra aktorska więcej niż przyzwoita, a nowa postać Daina Żelaznej Stopy jako irlandzkiego awanturnika podbiła moje serce. Szalony Thorin wypowiadający kwestie Smauga - świetny. Galadriela biorąca na klatę Saurona - genialna. Saruman i Elrond vs. Nazgule - oszałamiające (choć zalatywało miejscami "Diablo II" - wybierz swojego Nazgula i graj!). Sceny batalistyczne okazały się bardzo dobre, a Bilbo jak zwykle bez zarzutu. Tylko to było za mało...

Przede wszystkim nie rozumiem, czemu Peter Jackson nie wykorzystał samograjów, które miał do dyspozycji w książce. Czemu nie było szturmu krasnoludów w złotych zbrojach na tle zachodzącego słońca? Czemu nie było Balina wyruszającego na wyprawę do Morii? Czemu nie było Kiliego i Filiego broniących ciała króla? Zabrakło mi tego i nawet wersja rozszerzona tego nie naprawi, bo część tych scen wygląda zupełnie inaczej. W zamian za to dostaliśmy czerwie z "Diuny", dużo trolli odpornych na słońce (?), muflony bojowe (krasnoludzka kawaleria to jednak przesada...), niezatapialnego Azoga, platformówkę na konsolę Pegasus z Legolasem na kamyczkach (przypomniała mi się gra "Croc") i elfkę Tauriel, która jak się okazało nic nie wniosła do filmu. Dobrze że przynajmniej wyjaśniono, czemu Thranduil i Leśne Elfy nie wzięły udziału w wojnie z Mordorem. Ale wciąż czuję niedosyt!

Smutno mi, że tak to się kończy. Pewnie wersja reżyserska będzie lepsza, ale to nie zmienia faktu, że twórców stać było na więcej. Ale mimo wszystko 5 dobrych filmów na 6 to i tak świetny wynik.

Wniosek: Rozczarowujące. Ale na szczęście to wciąż Śródziemie.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Śródziemiu! >>>


"Obywatel"

"Obywatel"

O czym to jest: Nieoczekiwane przygody zwykłego, przeciętnego Polaka.

obywatel recenzja filmu jerzy maciej stuhr

Recenzja filmu:

Jakaś ostatnio moda na filmy w stylu "Forresta Gumpa". Najpierw mieliśmy szwedzkiego "Stulatka", a teraz dostaliśmy polski odpowiednik, czyli "Obywatela" w wykonaniu dwóch pokoleń Stuhrów. I choć przygody Stuhrów wypadają na ekranie gorzej od Toma Hanksa, to wciąż jest to niezły film, zabawny, bardzo mądry i dosyć niewygodny dla tych, którzy nie lubią przeglądać się w lustrze.

Śledzimy losy głównego bohatera - obywatela Jana Bratka - przez czasy wczesnego PRL, stalinizmu, Marca '68, Solidarności, stanu wojennego, przemian po roku '89 i w końcu współczesnej nam III RP. Zaznaczmy na początku, że dostaje się tu wszystkim polskim przywarom narodowym, na czele z niedorzecznym anstysemityzmem bez Żydów, węszeniem spisków i fasadową religijnością. Nie sposób nie współczuć głównemu bohaterowi, który nie jest ani specjalnie mądry, ani ambitny, a i tak zostaje wplątany raz za razem w młyny historii (ale z drugiej strony, czy właśnie nie taki jest los Polaków?). Na plus należy oddać to, że nie ma tu jednoznacznie złych, jak i jednoznacznie dobrych postaci. Kochająca żona może być jednocześnie okrutnym kapitanem SB, chciwy Żyd-filatelista zestawiony jest z mądrym Żydem-artystą, prześladowany opozycjonista wyżywa się na niewinnym koledze, a i Bogu ducha winna matka głównego bohatera ma czarne karty w swoim życiorysie. Na tym filmie śmiejemy się często, ale czasem jest to śmiech przez łzy, zwłaszcza dla tych, którzy znają co nieco historii.

Gra aktorska jest perfekcyjna, a płynne przejście z młodego do starego Stuhra wypada bardzo ciekawie (mimo że widać, że to syn równał do ojca, a nie na odwrót). Na minus wypada niestety reżyseria, czasami zbyt chaotyczna i tak jakby niestaranna - ale mimo wszystko na akceptowalnym poziomie. Jest to ważny kawałek polskiego kina, choć jestem pewien, że wiele osób poczuje się nim nawet obrażonych. Trudno! Tacy jesteśmy.

Wniosek: Bardzo dobry film, choć dla niektórych pewnie ciężki do strawienia.


"Guardians of the Galaxy" ("Strażnicy Galaktyki")

"Guardians of the Galaxy" ("Strażnicy Galaktyki")

O czym to jest: Banda kosmicznych wykolejeńców ratuje galaktykę.

strażnicy galaktyki film recenzja

Recenzja filmu:

Czekaliśmy i się doczekaliśmy. Oto kolejny film z uniwersum Marvela, który potwierdza, że cały cykl gładko przeszedł z tematyki superbohaterów do klasycznej space opery. Mogliśmy to już zaobserwować w drugim "Thorze", ale dopiero tu twórcy poszli na całość. Co więc dostaliśmy? Kinowy "Farscape".

Nie będę pisał długo, bo jakoś tak jest, że mam więcej do powiedzenia na temat rzeczy, które mi się nie podobały, niż na odwrót. Krótka opinia oznacza więc zazwyczaj dobry film... No bo co tu się może nie podobać? Weźmy głównego bohatera-zawadiakę (w stylu dobrego łotra a'la Han Solo albo Malcolma Reynoldsa z "Firefly'a"), ciekawą i kolorową (dosłownie) załogę galaktycznych skazańców i wykolejeńców, fajny przemytniczy statek, misję uratowania galaktyki... Znacie to, prawda? Pewnie, że znacie, starczyło oglądać "Farscape" albo wspomniany "Firefly", że o "Gwiezdnych Wojnach" nie wspomnę... Ale mimo tej całej wtórności i oklepanych motywów, ogląda to się zadziwiająco dobrze. Efekty specjalne wbijają w fotel (a przecież niełatwo mnie zaskoczyć w tej kwestii), gra aktorska jest nawet-nawet, fabuła w miarę się trzyma, a i dialogów da się słuchać. Owszem, w scenariuszu roi się od amerykańskiej, kukurydzianej czerstwości i patosu z metaforycznym gwiaździstym sztandarem w tle, ale co z tego. "Strażnicy Galaktyki" to fajna baja!

Mimo że główny bohater niespecjalnie podbił moje serce (niestety Chris Pratt nie potrafi mnie zaczarować tak jak innych fanów), to reszta Strażników podciągnęła cały poziom. Ent Groot broni się sam w sobie, Szop Rocket jest w miarę strawny (choć nie stał się tak fajnym bohaterem komediowym jakim miał być w założeniu - znacznie zabawniejszy był Dave Bautista jako Drax), a Zoe Saldana jako zielona kosmitka z sukcesem zaliczyła kolejne uniwersum SF (i kolejny kolor). Oglądało się to dobrze. Serio. A efekty specjalne, wizja kosmosu, bitwy... Obłęd i chyba szczyt mocy przerobowych współczesnych komputerów. Jeśli szukacie dobrego, odjechanego galaktycznego widowiska bez trzymanki, to "Strażnicy Galaktyki" są dla was. I nawet nie trzeba znać poprzednich dziewięciu filmów z uniwersum.

P.S. Ale i tak "Farscape" był lepszy!

Wniosek: Naprawdę niezłe. Jak na Marvela oczywiście.


<<< Sprawdź kolejność oglądania filmów Marvela! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger