O czym to jest: Ciemne kulisy branży paliwowej w latach 80. w USA.
Recenzja filmu:
Pewnie wychodzę tu na jakiegoś psychofana, ale po raz kolejny sięgnąłem po film tylko dlatego, że zagrał w nim Oscar Isaac. Na szczęście mam ku temu ważny powód! Po pierwsze to naprawdę świetny aktor, a po drugie ma talent do wybierania dobrych produkcji. "A Most Violent Year" to dramat obyczajowy, osadzony w pogrążonym w przestępczości Nowym Jorku w latach 80. Abel Morales (w tej roli Isaac) oraz jego makiaweliczna żona Anna (Jessica Chastain) prowadzą małą firmę paliwową, rozpychając się łokciami na wyjątkowo brutalnym rynku. Ale niestety państwo Morales przekonają się na własnej skórze, że konkurencja nie będzie siedzieć z założonymi rękami...
Tak w skrócie wygląda fabuła "A Most Violent Year". Jak przystało na porządny dramat obyczajowy, kluczem jest tu pokazanie głównych bohaterów i ich życiowych rozterek, rzecz jasna kosztem scen akcji i zwrotów fabuły. Isaac i Chastain zagrali znakomity duet uwikłanego w ciemne sprawki małżeństwa, połączonego na dobre i na złe. Realia Nowego Jorku lat 80. wypadają wprost znakomicie, przypominając nam kultowe produkcje kryminalne tamtych czasów. Dobre zdjęcia, dobra reżyseria i dobra gra aktorska to przepis na udany film i mile spędzone dwie godziny przed ekranem. Czy można prosić o więcej?
Oczywiście "A Most Violent Year" nie jest arcydziełem, podobnie jak nie jest nim np. "American Gangster", bardzo podobny pod względem klimatu. Ale nic nie szkodzi, bo widzom takim jak ja wystarczy solidna filmowa robota, by miło spędzić wieczór. I taka właśnie jest ta produkcja: solidna.
Wniosek: Całkiem niezły film, choć szybko się o nim zapomina.
O czym to jest: Dobry policjant na tropie grupy złych policjantów.
Recenzja filmu:
Przyznaję szczerze - poszedłem na ten film tylko i wyłącznie dla obsady. Gdy zobaczyłem trailer "Triple 9" przepadłem. Woody Harrelson, Casey Affleck, Chiwetel Ejiofor, Aaron Paul, Norman Reedus, Anthony Mackie, Gal Gadot i Kate Winslet!!! Przecież to prawdziwy dynamit! Przykład zeszłorocznego "Sicario" pokazał, że dobre thrillery o policjantach i złodziejach wciąż potrafią być znakomitą, zaskakującą rozrywką. I choć "Triple 9" niestety nie jest aż tak dobry jak się zapowiadał, to wciąż stanowi solidny kawałek kina akcji.
Najbliżej jest tej produkcji do kultowej "Gorączki" oraz fantastycznego "Dnia Próby", głównie ze względu na stylistykę oraz bardzo podobną tematykę. Sporo tu także skojarzeń z serialami klasy "True Detective" (jak choćby lecący na autopilocie Woody Harrelson, który nawet nie musiał się przebierać) czy "Breaking Bad" (niemal identyczna rola Aarona Paula). To świat miasta grzechu (tym razem jest nim Atlanta), trzymanego twardą ręką przez żydowsko-rosyjską mafię (muszę przyznać, że chasydzi z kałasznikowami podbili moje serce). Świat, w którym nieliczni dobrzy policjanci walczą z bandziorami, gangsterami, a także skorumpowanymi kolegami. Śmierć czyha za każdym rogiem, a widzowie mogą robić zakłady, kto z obsady dotrwa do napisów końcowych. Nie brakuje strzelanin, hektolitrów krwi, naturalistycznych szczegółów i ostrego języka. To mocne, typowo "męskie" kino, które jednak stara się coś opowiedzieć o otaczającym nas świecie. Lubię takie produkcje, oczywiście byle nie za często.
Prawdziwym objawieniem "Triple 9" jest Kate Winslet (znana do tej pory z dramatów obyczajowych i skomplikowanych postaci) w roli przefarbowanej na blond, twardej szefowej mafii. Wygląda tu zupełnie inaczej niż zwykliśmy ją oglądać i daje przy tym niezły popis umiejętności. Drugą istotnym elementem jest znakomity klimat psychozy i paranoi unoszący się nad zapuszczoną, zdegenerowaną Atlantą. Prawdziwy świat upadły. Ubolewam jedynie, że film jest niestety za długi i nie posiada wyraźniejszych, mocniej nakreślonych zwrotów akcji. Dobre kino sensacyjne przypomina albo wznoszącą się linię (napięcie wzrasta z każdą minutą), albo wydruk EKG z górami i dolinami. Tymczasem "Triple 9" leci cały czas na tej samej, płaskiej nucie - co prawda wysoko postawionej, ale jednak płaskiej. Myślę, że z takiej obsady dałoby się wyciągnąć o wiele więcej epy. Ale i tak wyszło całkiem nieźle.
Wniosek: Świetna obsada w średnim filmie. Ale nie było tak źle.
O czym to jest: Parodia "Gwiezdnych Wojen" i kina SF lat 80.
Recenzja filmu:
"Kosmiczne Jaja" to jedna z niewielu parodii, która bez żadnych wątpliwości przeszła do historii kina. Jeśli widzieliście choć jeden film Mela Brooksa, to tak jakbyście widzieli je wszystkie. Parodie Robin Hooda ("Faceci w Rajtuzach"), westernów ("Płonące Siodła") czy też Draculi ("Wampiry Bez Zębów") są niezłe, choć z humorem często niezbyt wysokich lotów. Podobnie jest w "Kosmicznych Jajach", ale mimo to wszyscy zgodnie uznają ten film za kultową produkcję. Może dlatego, że wszystko co jest związane z "Gwiezdnymi Wojnami", jest skazane na sukces?
Ale ten film to nie tylko parodia "Nowej Nadziei". W równie mocnym stopniu Mel Brooks naśmiewa się z innych klasyków, takich jak "Odyseja Kosmiczna 2001", "Star Trek", oryginalna "Planeta Małp" czy też "Obcy" (wliczając w to moją ulubioną scenę, a więc kultowego Johna Hurta powtarzającego rolę Kane'a). Dostaje się również po głowie marketingowi, czego najlepszym przykładem jest przerysowane lokowanie produktów z logiem "Kosmicznych Jaj" na niemal wszystkich rekwizytach, jakich używają bohaterowie. Mimo okazjonalnych fekalnych żartów jest tu też cała masa wspaniałych gagów, a parodie postaci ze świata "Star Wars" należą do najbardziej udanych w historii kina (choćby pamiętny Dark Helmet, czyli po polsku Lord Hełmofon).
Aktorsko film może nas nieźle zaskoczyć - Rick Moranis, którego znacie z "Pogromców Duchów", gra ikoniczną parodię Dartha Vadera. Bill Pulman to urocza analogia Hana Solo, podejrzanie blisko podobna do Malcolma Reynoldsa z "Firefly". No i jest jeszcze nieodżałowany John Candy jako alegoria Wookieego! Sam Mel Brooks gra dwie role: Prezydenta oraz Jogurta (na kim jest wzorowana jego postać mędrca-karła, to chyba sami się domyślacie). Ale aktorstwo to jedna rzecz, drugą są rewelacyjne efekty specjalne, które wytrzymały próbę czasu (i tu ciekawostka: pracowali przy nich ci sami ludzie, co przy oryginalnych "Gwiezdnych Wojnach"). Oto kolejny dowód przewagi modeli i miniatur nad efektami komputerowymi - one się po prostu nie starzeją.
Żałuję jedynie, że polskie wydanie tego filmu na DVD zawiera wyjątkowo słabe tłumaczenie, któremu daleko do wirtuozerii pierwszej wersji dialogowej, którą być może pamiętacie z emisji w TVP w latach 90. Tak też Szmoc zmieniła się w Sztorc, Dark Helmet zamiast kultowym Lordem Hełmofonem został Posępnym Hełmem, Barf (Barfłomiej) został niepotrzebnie przeinaczony na Pawa (Pawła), ale już Lone Starr występuje jako Samotny Gwiazdor. Co najgorsze Barfowi zostawiono oryginalną nazwę gatunku: mog, rezygnując z udanego człesa (człes, czyli pół-człowiek, pół-pies, a więc najlepszy przyjaciel samego siebie). Brakowało mi też bystrego tłumaczenia niektórych gier słownych, które pamiętam z dzieciństwa... No cóż, tłumacz tłumaczowi nierówny, zwłaszcza w tym kraju.
Co ciekawe, nie widziałem tego filmu całe lata, a jak się okazało pamiętałem w nim niemal każdą scenę i większość linii dialogowych. A ponieważ nie tylko ja tak mam, to tylko potwierdza moją tezę, że jest to rzecz kultowa.
Wniosek: Kultowa parodia i co najważniejsza, wciąż śmieszna.
O czym to jest: Kosmiczni uchodźcy przylecieli na Ziemię i zamieszkali w RPA.
Recenzja filmu:
Neill Blomkamp - zapamiętajcie to nazwisko. Ten młody, świetnie zapowiadający się reżyser z RPA, nakręcił do tej pory trzy znakomite produkcje science fiction - "Elysium", "Chappie" i "Dystrykt 9", który był jego debiutem. Wszystkie są podobne i pod płaszczem fantastyki w nowatorski sposób opowiadają o tym co ważne: wykluczeniach społecznych, rozwarstwieniu biedni-bogaci, braku perspektyw wśród społeczeństw w biednych krajach, czy w końcu problemie uchodźców. "Dystrykt 9" porusza tę ostatnią kwestię, co dla nas - europejskich widzów - powinno być tym bardziej istotne, zważywszy na exodus Syryjczyków, Afgańczyków czy Irakijczyków, tysiącami przybywających do Europy.
"Dystrykt 9" pokazuje co się stanie, gdy zapakujemy uchodźców do obozów, naiwnie licząc, że problem się sam rozwiąże. Błędnym jest myślenie, że uchodźcy (w tym filmie ich rolę grają kosmici, pogardliwie zwani "krewetkami"), chcieli do nas przyjechać. Zrobili to, bo nie mieli wyboru, i tak naprawdę najchętniej wróciliby w rodzinne strony. Ale władze nie wiedzą jak ich odesłać, a może w rzeczywistości nie chcą, bo ich obecność przynosi korzyści (w Europie taką korzyścią jest tania siła robocza, w "Dystykcie 9" kosmiczna broń). Co zatem się stanie, gdy pozbawimy uchodźców nadziei na lepsze jutro i postawimy pod ścianą, dając wybór "zostańcie niewolnikami lub gińcie"? Sami musicie obejrzeć ten film i zrozumieć, co nastąpi w Europie, jeśli wszyscy nie zaczniemy pracować nad kompleksowym (i humanitarnym!) rozwiązaniem tego problemu.
Skoro przesłanie mamy z głowy, skupmy się na kwestiach technicznych. "Dystykt 9" (tak jak inne filmy Blomkampa) to dystopia, doskonale puentująca problem slumsów w RPA i innych krajach Afryki czy Ameryki Południowej. Nakręcony jest jak dokument - co rusz akcję przerywają wywiady z uczestnikami wydarzeń, analizy i komentarze. W roli głównej wystąpił najbardziej znany męski aktor z RPA, czyli Sharlto Copley, powoli wspinający się w światowej hierarchii aktorów (i dobrze!). Jak przystało na jego możliwości, gra z przejęciem, zaangażowaniem i prawdziwym wulkanem emocji. Należy wspomnieć, że w filmie nie brakuje znakomitych, dynamicznych strzelanin, pościgów, eksplozji i wszystkiego, co fani science fiction kochają najbardziej. Co jakiś czas powracam do tego filmu i odkrywam, że wcale mi się nie znudził. Może dlatego, że jego przesłanie jest wciąż aktualne, a może po prostu jest to solidny kawał kina. Tak czy siak jestem zachwycony.
Wniosek: Bardzo dobre, napakowane akcją SF z morałem. Aktualne również dziś.
O czym to jest: Młody przewodnik turystów w Grecji zostaje wplątany w morderstwo.
Recenzja filmu:
Przyznam się szczerze - nie słyszałem wcześniej o tym filmie. Trafiłem na niego śledząc filmografię Oscara Isaaca (odkryłem, że ten uzdolniony aktor ma nosa do wybierania dobrych produkcji). Tak też było tym razem. Osadzony w realiach lat 60. thriller "The Two Faces of January" nawiązuje do najlepszych klasyków gatunku, a dzięki znakomitej obsadzie i świetnej scenografii zostaje w głowie na dłużej.
Ale zanim zacznę pisać o samym filmie, dwa słowa na temat tytułu. "The Two Faces of January", w rozumieniu idei fabuły, oznacza dwie twarze rzymskiego boga Janusa (od którego pochodzi angielska nazwa miesiąca stycznia). Chodzi o dwa przeciwieństwa: dzień i noc, życie i śmierć, dobro i zło etc. Niemniej polscy dystrybutorzy stanęli na wysokości zadania i używając całej mocy swojego intelektu, przetłumaczyli tytuł jako "Rozgrywka". Ślicznie, prawda? Myślę, że można by do tłumaczenia tytułów zatrudnić w naszym kraju szympansa z Google Translator pod ręką, a efekt byłby taki sam albo nawet lepszy. Opuśćmy jednak te rodzime pokłady żenady i skupmy się na jakości tej produkcji, bo jest co chwalić! Akcja dzieje się w Grecji w latach 60., mamy tu więc sporo europejskiego klimatu, ale w śródziemnomorskim wydaniu. Cieszę się, że ostatnio panuje moda na ten okres i na stylistykę vintage (czego dowodem jest chociażby wspaniały serial "Mad Men"). Trójka głównych bohaterów prezentuje mistrzowski warsztat i ciężko stwierdzić, kto z nich jest lepszy. Oscar Isaac bryluje, Viggo Mortensen znakomicie wypada jako czarny charakter, a Kirsten Dunst udowadnia, że oglądamy ją w filmach zdecydowanie zbyt rzadko. Uwielbiam takie produkcje - czuję się wtedy, jakbym oglądał światowej klasy sztukę teatralną.
Pod względem tempa jest bardzo dynamicznie, choć w kryminalnym rozumieniu tego słowa. Zwroty akcji, piękne widoki, zbrodnia i miłosny trójkąt w tle. Czegóż chcieć więcej na udany wieczór?Mógłbym powiedzieć coś więcej, ale nie chcę zabierać wam frajdy z oglądania. Zobaczcie sami!
Wniosek: Świetny thriller ze znakomitą obsadą. Ogląda się rewelacyjnie.
O czym to jest: Grupa pasażerów budzi się na pokładzie samolotu, z którego wszyscy zniknęli.
Recenzja miniserialu:
"Langoliery", oparte na opowiadaniu Stephena Kinga, widziałem kiedyś w telewizji jako dziecko i pamiętam, że zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Byłem wprawdzie zbyt mały, żeby zapamiętać konkretne sceny, ale utkwił mi w głowie rewelacyjny pomysł na historię: samolot pasażerski wpada w dziurę czasoprzestrzenną, na skutek czego wszyscy śpiący pasażerowie cofają się w czasie o kwadrans. Problem w tym, że przeszłość jest opustoszała - wszyscy inni ludzie zniknęli. Na domiar złego sama rzeczywistość zaczyna się "zwijać", a na końcu tego kosmicznego walca czekają wielkie, zębate stwory... Wymarzony temat na opowieść grozy, prawda? Tak to jest ze Stephenem Kingiem - czego jak czego, ale pomysłów mu nie brakuje.
Gorzej z wykonaniem. Oczywiście niektóre ekranizacje jego dzieł przeszły do historii kina (moimi ulubionymi są "Zielona Mila", "Mgła", "Skazani na Shawshank" oraz rzecz jasna "Lśnienie"), ale obawiam się, że "Langoliery" nie trafią nigdy do tego zaszczytnego grona. I niekoniecznie jest to wina telewizyjnego formatu, a bardziej czerstwego, kiczowatego wykonania, nakręconego z werwą godną "Mody na Sukces". Głównym błędem było rozciągnięcie tej historii do dwuodcinkowego miniserialu, bowiem z powodzeniem całą akcję można by zmieścić w półtorej godziny. Serio, wycięcie połowy scen wyszłoby tej produkcji na dobre! Drugą bolączką są niestety kuriozalne efekty specjalne - zbyt kuriozalne nawet jak na rok 1995. Na szczęście jest kilka jasnych punktów, a są nimi niektóre kreacje aktorskie. Mark L. Chapman w roli brytyjskiego szpiega jest fajnym protagonistą opowieści, a ja osobiście mam również słabość do Davida Morse'a, grającego tu pilota samolotu (znacie tego aktora z trzecioplanowych ról w wielu kinowych hitach). Na plus można też policzyć stworzenie znośnego klimatu grozy i horroru, choć do dyspozycji filmowców był niemal wyłącznie pusty budynek lotniska i zbliżający się dźwięk Langolierów. Nie jest to oczywiście poziom przerażenia jak w "Lśnieniu" czy "Mgle", ale wyszło całkiem nieźle - jak na telewizyjny format oczywiście.
Pomysł tej opowieści jest na tyle dobry, że nie obraziłbym się za reboot. Ale nawet jeśli się go nie doczekam, to i tak cieszę się, że zobaczyłem tą historię na ekranie. Nawet jeśli kulawą w formie.
O czym to jest: Prawdziwa historia Solomona Northupa, porwanego w niewolę w 1841 roku.
Recenzja filmu:
Długo się zbierałem do obejrzenia tego filmu. Nie dlatego, że nie lubię takiego kina i takiej tematyki, wręcz przeciwnie. Powodem jest moje osobiste przekonanie, że nie ma nic ważniejszego w życiu człowieka niż wolność. Pewnie dlatego tematyka niewolnictwa jest dla mnie ogromnie poruszająca i tak ciężko mi oglądać filmy na ten temat. Cieszę się jednak, że poznałem "12 Years a Slave", zwłaszcza że niezwykły żywot Solomona Northupa zasługuje na to, by poznał go cały świat.
Porównuję ten film do "Amistad", który znajduje się wśród moich ulubionych produkcji kinowych. Tematyka jest podobna, tak samo jak czasy, w których się dzieje. I choć "Amistad" wciąż uważam za lepszy obraz, to "12 Years a Slave" ma przewagę w paru kwestiach. Chyba żaden film do tej pory nie oddał tak wiarygodnie realiów życia czarnoskórych niewolników na południu USA. Jeśli trafili na dobrego pana, mogli egzystować (bo trudno to nazwać życiem) na relatywnie spokojnym poziomie. Jeśli jednak trafili tak jak Northup... To były czasy, gdy wykształcony i błyskotliwy skrzypek, taki jak Solomon, mógł być schwytany i sprzedany jak bydło tylko i wyłącznie dlatego, że jego skóra miała ciemniejszy odcień. Czy może istnieć bardziej absurdalna koncepcja niż rasizm i sądzenie ludzi po wyglądzie? "12 Years a Slave" pokazuje mentalność zarówno niewolników, jak i ich panów - codziennie troski, problemy i obłudę świata, w którym tkwią. Należy znać ten film, żeby dowiedzieć się, jak było naprawdę.
Technicznie to oczywiście perfekcja, co ku mojej radości zdarza się w kinie coraz częściej. Scenografia, kostiumy, nawet język i akcent niewolników zostały wyśrubowane do maksimum. Grający główną rolę Chiwetel Ejiofor (spróbujcie wymówić to nazwisko!) wykonał znakomitą, solidną robotę aktorską, przedstawiając nam bohatera o niezwykłej inteligencji i sile woli. Publika zachwyciła się także kreacją partnerującej mu Lupity Nyong'o, nagrodzonej zresztą Oscarem. I choć poszło jej świetnie, obawiam się że była to nagroda nieco "na kredyt" (choć kariera Nyong'o idzie na razie całkiem nieźle). Prócz wspomnianej dwójki, sporo było na ekranie święcących ostatnio triumfy Fassbendera i Cumberbatcha, co rzecz jasna podniosło wartość artystyczną obrazu. Oglądało się to płynnie i ze sporym zaangażowaniem. Cóż więcej dodać, to po prostu dobre kino!
Wniosek: Poruszający, bardzo realistyczny film. Warto znać.
O czym to jest: Agent Secret Service musi uratować Prezydenta USA. Znowu.
Recenzja filmu:
Nic tak nie poprawia humoru, jak rozwalenie stada terrorystów po ciężkim dniu pracy! Aczkolwiek nie chciałbym być agentem Secret Service służącym Prezydentowi Aaronowi Eckhartowi. To prawdopodobnie najniebezpieczniejszy zawód świata, albowiem już po raz drugi za czasów jego urzędowania, niemal wszyscy agenci zostali rozniesieni w drobny mak przez bandziorów. Oczywiście ten smutny los nie spotkał najlepszego z nich, a więc Mike'a Banninga, który tym razem zamienił stres pourazowy na żądzę mordu, jednocześnie do perfekcji doprowadzając swoje ulubione metody wyprawiania terrorystów na tamten świat - headshoty i dźganie nożem w tętnicę.
"London Has Fallen" to sequel udanej strzelanki w stylu lat 90., czyli "Olympus Has Fallen". Ale nie martwcie się, jeśli nie oglądaliście pierwszej części - nie licząc tych samych postaci, "London" nie ma z "Olympus" żadnych punktów wspólnych w zakresie fabuły (mało tego, nawet nikt nie wspomina o poprzedniej próbie rozwalenia Prezydenta USA!). Akcja filmu zawędrowała z Białego Domu do Londynu, który zmienił się w jedno wielkie pole bitwy rodem z gier typu FPS. Arabscy terroryści, poprzebierani za policjantów i żołnierzy, krążą po ulicach, polując na światowych przywódców, którzy zjechali na pogrzeb premiera Wielkiej Brytanii. Ale nie martwcie się, bowiem dopóki Prezydent USA jest cały i zdrowy, wolny świat nie upadnie! Obroni go Mike Banning, uzbrojony w arsenał przekleństw i tekstów suchych jak piaski Sahary. To i tak postęp w porównaniu z "Olympus Has Fallen", gdzie czasem nie dało się słuchać jego czerstwych pogaduszek. Ponadto sam Prezydent Świata również chwycił za broń i z werwą godną prawdziwego komandosa rozwalał bandziorów jednego po drugim (przydało się Eckhartowi szkolenie w "Battle: Los Angeles", prawda?). Na szczęście nikt nie musiał tym razem ratować ludzkości przed wojną jądrową i całe szczęście, bo co za dużo, to niezdrowo! Ale co Londyn oberwał, to jego.
Technicznie jest bardzo dobrze, choć niektórzy krytycy narzekają na słabe efekty - ale czy ja wiem? Ludzie, przecież to nie nowy "Matrix" tylko zwykła strzelanka! Wybuchy są pro, trup ściele się aż miło, a dynamiczny szturm jednostki SAS na Terrorist Grand Central zapada w pamięć. Są pistolety, karabiny, noże, granaty, rakiety przeciwlotnicze i ładunki wybuchowe, a więc czego chcieć więcej? Przecież w tym filmie Mike Banning wygłasza uniesione teksty o wyższości wolnego świata przy jednoczesnym wybijaniu zębów terroryście - i o to chodzi! Jeśli chcecie dobrej, bezmózgiej rozrywki po kilku piwach, to "London Has Fallen" spełni wasze oczekiwania. God bless America!
Wniosek: Strzelanka na poziomie pierwszej części, na szczęście z nieco mniej głupią fabułą.
O czym to jest: Historia ukrzyżowania i zmartwychwstania Jezusa z rzymskiego punktu widzenia.
Recenzja filmu:
Historia życia Chrystusa to prawdopodobnie jeden z najczęściej filmowanych motywów w historii kina. Nie ma roku, by nie pojawiła się kolejna produkcja, kinowa czy też telewizyjna, oparta na tym czy innym aspekcie Nowego Testamentu. Jednak mimo takiej konkurencji, twórcom "Risen" udało się opowiedzieć tę legendę w nowym, ciekawym dla widza świetle.
Znacie książkę "Ewangelia wg Afraniusza" autorstwa Kiryła Yeskova? Jeśli nie, to polecam. To luźno oparta na motywach "Mistrza i Małgorzaty" historia, przedstawiająca dzieje Judei w roku 33 z punktu widzenia Rzymian, którzy starają się rozwiązać zagadkę "zmartwychwstania" Jezusa i zrozumieć, co tu się do cholery wyprawia w tej Judei. Dokładnie ten punkt widzenia przedstawia "Risen", w którym głównym bohaterem jest trybun Klawiusz, badający na zlecenie Piłata sprawę zniknięcia ciała Chrystusa z grobu. Z biegiem kolejnych dni okazuje się, że jego śledztwo zaczyna przynosić coraz to bardziej zadziwiające rezultaty, a sam Klawiusz dopuszcza do siebie myśl, że może w tej historii jest coś więcej... I tak nam się kręci akcja tego filmu, gdzie główną rolę zagrał Joseph Fiennes. Wyszło mu to całkiem nieźle, choć osobiście wolę na ekranie oglądać jego bardziej utalentowanego, starszego brata Ralpha. Niemniej twórcy filmu dołożyli starań, by wyszła im jak najlepsza produkcja: Jerozolima z czasów I wieku wygląda jak prawdziwa, staranne są również kostiumy, charakteryzacja czy gra aktorska postaci drugo i trzecioplanowych. To bardzo dobry znak, bo w wielu filmach o Jezusie jest z tym bardzo duży problem!
Fabuła rozpoczyna się w momencie ukrzyżowania, gdy już jest de facto "po" wszystkim. Przez pierwszą część historii śledzimy losy Klawiusza i jego śledztwa - i to jest bardzo fajne. Niestety w momencie, gdy na scenie pojawiają się apostołowie oraz zmartwychwstały Jezus, robi się mniej strawnie. Szkoda, że w finale twórcy poszli nieco na łatwiznę, serwując nam zestaw standardowych cudów klasy uleczenia chorych czy wyczarowania ryb, zakończonych efektowną ascendencją. Wolałbym osobiście, by postać Jezusa była znacznie bardziej nieuchwytna, a osąd i wiara Klawiusza poddane o wiele głębszej próbie. Ale nie ma co narzekać, bo "Risen" i tak okazał się znacznie lepszą produkcją, niż miał prawo być. I za to jestem wdzięczny.
Wniosek: Lepsze niż można by się spodziewać. Da się oglądać.
O czym to jest: Agent Secret Service musi uratować Prezydenta USA oraz cały świat.
Recenzja filmu:
Filmy klasy "Olympus Has Fallen" czy "John Wick" udowadniają, że tradycja dobrych strzelanek nie umarła razem z latami 90. I całe szczęście! Widz (najczęściej płci męskiej, choć nie jest to regułą) czasem musi nakarmić swoje krwawe instynkty, oglądając bezkarne mordowanie na ekranie wrażych terrorystów i bandziorów. Aby uzyskać receptę na dobrą strzelankę, potrzebujemy kilku niezbędnych elementów. Sprawdźmy, czy ten film je zawiera!
1) Heros bez skazy: w "Olympus Has Fallen" głównym bohaterem jest straumatyzowany agent Secret Service, który zarzuca sobie, że parę lat wcześniej nie był w stanie ocalić Pierwszej Damy. Zbieg okoliczności sprawia, że trafia w sam środek ataku agentów Korei Północnej na Biały Dom, zakończonego kompletnym zmasakrowaniem sił ochrony Prezydenta. Tylko nasz bohater jest w stanie ocalić Człowieka Nr 1, a przy okazji cały świat zagrożony wojną jądrową... Powiedzmy sobie szczerze, że Gerard Butler to nie Bruce Willis, a jego postać Mike'e Banninga to nie detektyw John McClaine z "Die Hard". Ale Butler (którego znacie jako Leonidasa z "300") robi co może. Ma prezencję, odpowiednią dozę "twardości", nie poddaje się też w obliczu przegranej i dzielnie znosi lanie po pysku. Szkoda tylko, że mówi jakby miał buźkę napchaną makaronem... Nadto brakuje mu też dobrych one-linerów i fajnych tekstów, w których lubują się postacie grane przez Bruce'a Willisa. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
2) Złe bandziory: przyznaję, że agenci Korei Północnej świetnie nadają się na złoczyńców. Fanatyczni, paskudni i odpowiednio fikcyjni (zwłaszcza, że arabscy terroryści są zbyt realni, by dobrze wypadali w filmach tego typu). Niestety główny bandzior w "Olympus Has Fallen" jest nieco bez ikry, a jego rozmowy z Aaronem Eckhartem - grającym tu Prezydenta USA - nie należą do zbyt błyskotliwych. Dodajmy też, że Eckhart w pakiecie swoich umiejętności aktorskich ma albo mówienie chropowatym głosem Batmana, albo kuriozalne wytrzeszczanie oczu (porównajcie to z jego występami w "The Dark Knight" czy "Battle: Los Angeles", normalnie kropka w kropkę). Niestety w tym aspekcie film wypada zdecydowanie poniżej oczekiwań.
3) Mordobicie: tutaj bez żadnych wątpliwości mamy mistrzostwo świata! Scena szturmu na Biały Dom jest zrealizowana perfekcyjnie. Jest odpowiednio krwawo (miłośnicy headshotów będą zachwyceni), z dużą dozą przekleństw i fantazyjnej broni. Wszystkie sceny akcji są zrobione bez zarzutu, i gdyby tylko fabuła była w stanie za nimi nadążyć, byłoby idealnie.
4) Epickość: jest tu niezbędna dawka kultu macho, ratowania świata i pokazywania hartu ducha. Ale jest też niestety zbyt dużo kukurydzianych, tanich zagrywek (jak podziurawiona kulami amerykańska flaga, spadająca z Białego Domu w slow motion). Żałuję, że postanowiono pójść po najmniejszej linii oporu... Choć na szczęście nie w tak żałosnej formie, jak w "White House Down".
5) Fabuła: I tu mam największy zarzut. W "Olympus Has Fallen" mamy dziury fabularne wielkości lotniskowca, które wymagają dużego - zbyt dużego - przymknięcia oczu. Amerykańskie wojska wycofujące się z Półwyspu Koreańskiego, bo ktoś grozi zabiciem Prezydenta? Bezradni komandosi, obezwładnieni jednym działkiem przeciwlotniczym? Najwyżsi rangą generałowie, oddający kody do broni jądrowej, bo ktoś przystawił im pistolet do głowy? No dajcie spokój... Ja wiem, że takich filmów nie wolno traktować na poważnie, ale naprawdę cykl "Die Hard" miał w sobie większą dozę realizmu.
Na szczęście, nie licząc powyższych zarzutów, ogląda się to dobrze, choć trzeba wyłączyć myślenie. Nie dziwię się, że wkrótce obejrzymy sequel tego filmu, w którym tym razem agent Banning będzie ratował Prezydenta (tego samego) w Londynie. Czy sequelowi uda się zachować poziom produkcji? Przekonam się już wkrótce.
Wniosek: Dobra strzelanka z głupawą fabułą. Ale fajnie się ogląda.
O czym to jest: Prawdziwa historia rebelii Aborygenów tajwańskich przeciwko Japończykom.
Recenzja filmu:
Bardzo trudno mi opisać ten film. Na pewno jest znakomity, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Ale jest też na tyle inny kulturowo i obcy dla europejskiego odbiorcy, że wymyka się zwyczajnym kategoriom oceny. Mogę na szczęście bez żadnych wątpliwości stwierdzić, że porusza widza - a to chyba w filmach jest najważniejsze.
Myślę, że słusznym jest nazywanie "Warriors of the Rainbow" tajwańskim "Apocalypto". Słyszeliście kiedyś o Aborygenach tajwańskich? Mogę się założyć, że nie. To pierwotna ludność tej niepodległej i opanowanej obecnie przez Chińczyków wyspy, mocno niestety przetrzebiona przez wydarzenia ostatniego stulecia. Pod koniec XIX wieku Tajwan został sprzedany Japończykom, którzy zaprowadzili tam szowinistyczne, okrutne rządy, nastawione na rabunek surowców naturalnych. Po krótkim powstaniu, Aborygeni ulegli najeźdźcom i przez trzydzieści lat pozostawali na wpół-niewolnikami. W 1930 roku wojownicze plemiona Aborygenów zebrały się i ruszyły do niezwykle krwawego, pełnego heroizmu powstania. I właśnie o tych wszystkich wydarzeniach opowiada "Warriors of the Rainbow". I teraz uwaga: istnieją dwie wersje tego filmu. Krótsza (dwugodzinna) wyszła w kinach i według opinii recenzentów ciężko się ją ogląda. Ja miałem przyjemność obejrzeć dłuższą, ponad czterogodzinną wersję, jaka ukazała się na Blu-ray. I powiem wam, że siedziałem przed telewizorem jak zaczarowany, w ogóle nie czując upływu czasu. To chyba najlepszy dowód, że ten film ma coś w sobie.
Być może jest to kwestia świetnego wykonania. "Warriors of the Rainbow" to najdroższa produkcja w historii tajwańskiego przemysłu filmowego i bez wątpienia widać, że każdy dolar został tu mądrze zainwestowany (no, może nie licząc okazjonalnych, słabych efektów specjalnych). Pod względem batalistyki czy choreografii walk to poziom w pełni hollywoodzki, tak samo w kwestii dźwięku czy zdjęć. Urzekające, wspaniałe widoki krajobrazów Tajwanu robią piorunujące wrażenie, tak samo jak kostiumy, stroje tubylców czy odwzorowanie ducha i realiów epoki. Film jest też niezwykle krwawy, tak jak wspomniane "Apocalypto" i zawiera prawdopodobnie największą liczbę dekapitacji w historii kina. To nie jest bajka o szlachetnych Indianach rodem z "Tańczącego z Wilkami", honorowo walczącymi z barbarzyńskimi najeźdźcami. O nie, Aborygeni tajwańscy byli "łowcami głów", dla których wojna i zarzynanie przeciwników (zarówno Japończyków, jak i przedstawicieli sąsiednich plemion) było sposobem na życie i esencją kultury. Nie wiem, czy byli najlepszymi wojownikami świata, ale z całą pewnością niewiele im do tego brakowało.
Gra aktorska godna jest pochwały, co jest o tyle niezwykłe, że większość obsady stanowili zwykli naturszczycy (i co ważne: etniczni Aborygeni), którzy wcześniej nie mieli kontaktu z kinem. Dotyczy to choćby głównego bohatera, legendarnego wojownika Mona Rudao (narodowego bohatera Tajwanu), granego przez Lin Ching-taia. "Warriors of the Rainbow" opowiada o losach Rudao, wodza plemienia Seediq, który stanął na czele powstania. Obserwujemy go wpierw jako syna wodza walczącego z Japończykami w 1895 roku, a następnie już jako dorosłego, dojrzałego przywódcę z 1930 roku. Jestem pełen podziwu, że twórcom filmu udało się zachować niezbędny dystans do tej historii, nie popadając w żadną skrajność. Japończycy jako okupanci są oczywiście okrutni, szowinistyczni, a także dopuszczają się zbrodni wojennych (takich jak używanie broni chemicznej). Ale widzimy też ich jako zwykłych, często dobrych ludzi, którzy po prostu znaleźli się na niewłaściwej wyspie w niewłaściwym czasie. To samo dotyczy Aborygenów: dzielnych, dumnych i walczących o wolność, ale także okrutnych w neolitycznym rozumieniu tego słowa - odcinających głowy, czy masakrujących bezbronne kobiety i dzieci. Kto więc był w tym konflikcie dobrą stroną, a kto złą? To już trzeba zostawić do indywidualnej oceny każdego widza.
Powinno się znać historię "Warriors of the Rainbow". Pamiętajcie jednak, że jest to film z innego kręgu kulturowego, zatem pewne przenośnie, spora doza metafizyki czy poezji, mogą się Europejczykom wydawać kiczowate. Ale warto obejrzeć ten film choćby po to, by posłuchać niesamowitego, śpiewnego języka seediq, tak zupełnie odmiennego od chińskiego czy japońskiego. Polecam.
Wniosek: Dobry, choć bardzo długi film. Znakomicie zrobiony.
Domagam się, by nowe produkcje kinowe i telewizyjne posiadały obowiązkowy "Teenage Alert" albo coś w tym stylu. Dla zasady nie oglądam produkcji dla nastolatków i z nastolatkami w roli głównej. Mierżą mnie czerstwe dialogi, drewniana gra aktorska i fabuła krążąca w okolicy tematów: "Mój Boże, jestem w ciąży, ale z kim?". Jednak dałem się skusić na spróbowanie "Kronik Shannary", zapowiadanych jako nowatorski serial fantasy w tolkienowskim wydaniu. Na plus przemawiał fakt, że występują w nim elfy, trolle, czarodzieje, demony i inne stwory, które znacie z większości książek fantasy, a zdjęcia powstawały w Nowej Zelandii! Niestety muszę powiedzieć, że cierpiałem katusze oglądając pilot serialu... Ale traktuję ten czas jak przejście koniecznej choroby, by zyskać odporność na przyszłość.
"Kroniki Shannary" to ekranizacja cyklu książek fantasy autorstwa Terry'ego Brooksa, bardzo popularnych w USA i krajach anglojęzycznych. Nie wiem, czy miała to być nowozelandzka odpowiedź na "Grę o Tron", ale jeśli tak, to ktoś powinien za to wylecieć z roboty. Serial ma tragiczny poziom i fakt, że prawdopodobnie jest kierowany do wiekowej grupy docelowej 15-19, wcale mu nie pomaga. Broni się jedynie scenografia, ponieważ widzimy tu świat fantasy, który jest Ziemią po straszliwym kataklizmie (wszędzie widać szczątki dawnych miast, wraki statków, pojazdów etc.). A więc postapokalipsa, tyle że z elfami. Ale to koniec "przykrych widoków", ponieważ cała reszta jest pokazana przez różowe okulary. Główni bohaterowie są piękni, młodzi, szczupli (i biali), a przy tym stworzeni do wielkich rzeczy i posiadający niezwykłe umiejętności. Muszą się mierzyć nie tylko z demonami i różnymi bandziorami, ale przede wszystkim z własnymi uczuciami... Bla bla bla. Boże, kto to nakręcił i po co? Jak słowo daję, w telewizji naprawdę starczy "Hannah Montana" czy "Beverly Hills, 90210", nie trzeba kręcić kolejnych produkcji i przyczepiać bohaterom niedorzecznych spiczastych uszu...
Fabuła jest nawet nie tyle prosta, co wręcz prostacka, a ponadto w żadnym stopniu nie sili się na oryginalność. Scen akcji praktycznie nie ma, efekty CGI wymagają specjalnej troski, a aktorzy deklamują kwestie z entuzjazmem godnym sprzedawcy w McDonaldzie. A ponieważ jest to serial stworzony dla przygłupiej zachodniej młodzieży, nie ma tu przemocy, nagości czy mocniejszych scen. Ułagodzone fantasy dla nastolatków... czy może być coś straszniejszego?
O czym to jest: Ludzie muszą szybko znaleźć ukochaną osobę, inaczej zostają zmienieni w zwierzęta.
Recenzja filmu:
Dawno nie widziałem filmu jednocześnie tak zabawnego, psychodelicznego, a przy tym przerażającego do szpiku kości. Starczył grecki reżyser, brytyjska obsada i francuski humor, a wyszło coś totalnie szalonego: "The Lobster". Opowieść o świecie przyszłości, w którym każdy singiel (nieistotne czy samotnik, wdowiec czy rozwodnik) przewożony jest do specjalnego hotelu, gdzie ma niewiele ponad miesiąc na znalezienie sobie drugiej połówki. Jeśli poniesie porażkę, zostanie zamieniony w zwierzę. Niezbyt wesoła perspektywa, prawda?
Śledzimy losy głównego bohatera Davida, który prowadzi nas przez trzy etapy miłosnego życia: szukanie ukochanej osoby, życie singla oraz prawdziwą miłość. Musicie bowiem wiedzieć, że "The Lobster", przy całym swoim absurdzie, jest jedną wielką przenośnią, doskonale puentującą współczesnego Europejczyka lub Amerykanina i jego podejście do miłości. Akt pierwszy filmu, czyli hotel, to alegoria presji społeczeństwa (i rodziny), żebyśmy w końcu kogoś znaleźli. Kiedy się ożenisz? Kiedy będziecie mieć dzieci? Czemu już się z nim/nią nie spotykasz, byliście taką ładną parą? Znacie te pytania, prawda? Zbieranina gości hotelowych pokazuje, do czego posuwają się ludzie, by koniecznie i jak najszybciej kogoś znaleźć. A także jak takie szukanie na siłę może się skończyć... Akt drugi filmu, czyli las, prowadzi nas do świata singli. Na Zachodzie czy w Japonii zrobił się wokół tego prawdziwy przemysł: knajpy dla singli, imprezy dla singli, mieszkania dla singli... Wokół samotności zbudowano całą ideologiczną otoczkę, która ma nam wmówić, że bycie singlem jest nie tylko modne, ale wręcz fajne i "trendy". A jeśli ktoś chce opuścić szeregi singli? Cóż, reszta społeczności nie będzie zachwycona... Ale jeśli nasz bohater mimo wszystko znajdzie "tą jedyną", czeka go ostateczne wyzwanie: prawdziwa miłość. Każdy poważny związek prędzej czy później staje przed krytycznym punktem przełomu, w której każda z osób musi się wyrzec części siebie w imię wspólnego życia. Czy jesteśmy na to gotowi? Czy zdobędziemy się na takie poświęcenie? "The Lobster" nie odpowiada na to pytanie, kierując je do widza. I słusznie, bo ten film nie przekazuje nam prostych odpowiedzi, a raczej zmusza do głębokiej autorefleksji.
Tyle jeśli chodzi o fantastyczną warstwę fabularną. Technicznie jest na szczęście równie dobrze. Colin Farrell w głównej roli jest wręcz nie do poznania! Z hollywoodzkiego bożyszcza kobiet zmienił się w spasionego, sflaczałego "Janusza" w średnim wieku. Widziałem już tego aktora w wielu filmach i odnoszę wrażenie, że to jego najlepsza rola! Co tylko pokazuje, że Farrell powinien się trzymać kina awangardowego i dramatycznego, a kto wie - może kiedyś w jego ręce trafi złota statuetka imieniem Oscar... Cieszyłem się, widząc u boku Farrella dawno nie widzianą Rachel Weisz, którą bardzo lubię od zamierzchłych czasów "Mumii". Warto też wspomnieć o znakomitych jak zawsze Johnie C. Reillym (chyba polubił kino europejskie - patrz "Tale of Tales" i "Carnage") oraz Benie Whishawie, który zdobywa coraz szersze grono wielbicieli. A miłośnicy "Spectre" pewnie się ucieszą, widząc tu także Léę Seydoux. Imponująca obsada w połączeniu ze świetnymi, surrealistycznymi zdjęciami, a także pełnymi wisielczego humoru dialogami, daje piorunujący efekt. Zupełnie jakbym oglądał "Monty Pythona" na serio!
Zachęcam do obejrzenia, mimo że film jest chyba ciut za długi. Niemniej warto go poznać, by choć trochę zmusić się do autorefleksji. I kto wie, może "The Lobster" nauczy nas, by szanować życiowe wybory innych ludzi i dać im w końcu święty spokój?
Wniosek: Ostro psychodeliczne i ze świetnym przesłaniem.