"Star Wars Episode III: Revenge of the Sith" ("Gwiezdne Wojny: Zemsta Sithów")

"Star Wars Episode III: Revenge of the Sith" ("Gwiezdne Wojny: Zemsta Sithów")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny zemsta sithów film recenzja george lucas

Recenzja filmu:

I oto nadszedł film, który zwieńczył tzw. Nową Trylogię, czyli Epizody I-III Sagi "Star Wars". Po rozczarowującym "Mrocznym Widmie" i nierównym "Ataku Klonów", w końcu mieliśmy otrzymać coś wartego klasycznych filmów: opowieść o upadku Republiki, powstaniu Imperium, zagładzie Rycerzy Jedi i przemianie głównego bohatera w budzącego grozę Dartha Vadera. Przy takim potencjale opowieści teoretycznie nie dało się tego popsuć, prawda? Heh.

"Zemstę Sithów" mogę w pewien sposób porównać do polskiej szmiry "1920 Bitwa Warszawska". Obydwie produkcje składają się w większości z dobrze nakręconych pojedynczych scen, które zmontowano w sposób tragiczny, miałki i pozbawiony jakiegokolwiek polotu. Ot po prostu wystarczyłby inny reżyser i cud - film dałoby się oglądać! Ponadto w obydwu przypadkach gra aktorska głównej żeńskiej postaci woła o pomstę do nieba. To, co zrobiła Natalie Portman w "Zemście Sithów" z postacią Padmé, to nawet nie jest porażka. To albo celowy sabotaż, albo absolutna dyskwalifikacja jej talentu aktorskiego (co jest niezłą zagadką, bo przecież dostała Oscara za znakomitą rolę w "Czarnym Łabędziu"). Jestem w stanie uwierzyć w wersję z sabotażem, bowiem Portman próbowała przed rozpoczęciem zdjęć zerwać kontrakt i wykręcić się z filmu, tyle że jej na to nie pozwolono. Więc zagrała. Czy może raczej nie zagrała. Wątek "romantyczny" w "Zemście Sithów" jest tak zły, że nic - nawet fekalne żarty "Mrocznego Widma" - nie było w stanie upaść niżej. Dialogi szorują po dnie, akcja jest czerstwa, psychologia postaci niewiarygodna, a całość niestrawna. To naprawdę spieprzony film!

Ewan McGregor robił co mógł, by uratować produkcję, choć honorowym obrońcą tym razem okazał się Ian McDiarmid w roli przyszłego Imperatora. Jego rola jako jedyna jest wiarygodna i ogląda się ją z przyjemnością. Cała reszta, czyli wrzeszczący niczym dziewczynka Samuel L. Jackson, histeryczny Hayden Christensen czy Natalie Portman "tracąca wolę życia", zasługują na całkowitą pogardę ze strony widza. A są tu przecież fajnie nakręcone sceny: ostatni zmierzch na Coruscant dla Zakonu Jedi, pojedyncze sceny Rozkazu 66, marsz na Świątynię, finalny zachód słońca na Tatooine... Tu naprawdę był potencjał! Ale żeby tak go zmarnować, tak popsuć, to po prostu się w głowie nie mieści. Nawet dwie finałowe walki na miecze świetlne są zbyt przekombinowane. Fruwanie na kablach nad jeziorem lawy czy skakanie po lożach w Senacie może fajnie wyglądały w scenariuszu, ale na ekranie... Czasem mniej oznacza więcej, a tego George Lucas najwyraźniej nie rozumie. Jak ja się cieszę, że nie ten człowiek nie będzie już kręcił filmów! Jest wspaniałym wizjonerem, znakomitym producentem, ale reżyserem po prostu marnym. Ot i wszystko.

Szkoda, że "Zemsta Sithów" nie uratowała Nowej Trylogii. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że w dobie wszechobecnej mody na rebooty, i te trzy filmy doczekają się kiedyś nowej wersji. Gorzej być nie może.

Wniosek: Potworne zaprzepaszczenie potencjału. Wyszedł zwykły gniot!


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring" ("Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia")

"The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring" ("Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia")

O czym to jest: Bohaterowie wyruszają na wyprawę, by zniszczyć złowrogi Pierścień.

władca pierścieni drużyna pierścienia film recenzja plakat tolkien jackson

Recenzja filmu:

"Drużyna Pierścienia" jest dla mnie świetnym wyznacznikiem tego, jak przez lata zmieniają się gusta i podejście do tego, co się widzi na ekranie. Gdy zobaczyłem ten film po raz pierwszy w 2001 roku, miałem 16 lat, a moją głowę zajmowała wizja książkowego świata Tolkiena, w którym zaczytywałem się od dzieciństwa. Oczywiście, jak wielu fanów w tym okresie, byłem pod wieloma względami rozczarowany zmianami, jakie Peter Jackson poczynił w stosunku do oryginału. Ale lata mijały, a ja rozumiałem coraz więcej. I teraz, z ręką na sercu, mogę nazwać "Drużynę Pierścienia" obrazem fantastycznym i prawdopodobnie moją ulubioną z sześciu części! 

Jedno trzeba oddać Jacksonowi i jego nowozelandzkiej ekipie: mało kto, czytając teraz Tolkiena, będzie widział bohaterów inaczej niż za pomocą twarzy obecnych tu aktorów. Czy możemy sobie wyobrazić innego Froda niż Elijaha Wooda? Albo innego Gandalfa niż Iana McKellena, Boromira/Seana Beana czy Galadrielę/Cate Blanchett? Nowa Zelandia już na zawsze pozostanie Śródziemiem, a Peter Jackson tym, który pokazał ją światu. Co jednak najważniejsze, mimo ponad piętnastu lat na karku, "Drużyna Pierścienia" wciąż jest obrazem świeżym, dynamicznym i wytrzymującym próbę czasu, nawet w zakresie efektów specjalnych. Główna w tym zasługa niesamowitej, powalającej scenografii, w której maksymalna liczba rzeczy była prawdziwa. Kostiumy, budowle, krajobrazy, rekwizyty - gdzie tylko dało się coś zbudować za pomocą drewna, stali czy kamienia, tak też robiono. Efekty CGI pojawiają się zazwyczaj na trzecim planie, podkreślając niesamowitą głębię i poczucie wielkiej przygody. 

Przygody, która podobnie jak w "Niezwykłej Podróży", rozpoczyna się w sielskim Shire, a prowadzi do ciemnych, mrocznych zakątków fantastycznej krainy Śródziemia. W tej części, oprócz wspomnianego Shire, odwiedzamy też królestwa elfów Rivendell i Lothlórien, a także moją ulubioną lokalizację, Morię. I właśnie za to miejsce kocham ten film: starożytną, potężną, pełną tajemnic Morię, przy której Erebor z "Hobbita" wygląda jak domek letniskowy. Oczywiście ten film nie byłby tak dobry bez cudownych kreacji aktorskich, których nie sposób wymienić tu w całości. Każdy z dziewięciu członków Drużyny jest dobrany idealnie, prezentując archetypy standardowego elfa, krasnoluda, wojownika, czarodzieja etc., które przeszły na zawsze do historii popkultury. Pod tym względem nie ma wątpliwości: cała trylogia "Władcy Pierścieni" to filmy kultowe. 

O ile trzy części "Hobbita" to radosne filmy przygodowe, które można znać lub nie, to "Władcy Pierścieni" po prostu nie wypada nie znać. Co daję pod rozwagę wszystkim tym, którzy jeszcze tego nie obejrzeli.

Wniosek: Archetyp idealnego filmu fantasy. Bez zarzutu.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Śródziemiu! >>>


"Star Wars Episode II: Attack of the Clones" ("Gwiezdne Wojny: Atak Klonów")

"Star Wars Episode II: Attack of the Clones" ("Gwiezdne Wojny: Atak Klonów")

O czym to jest: Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...

gwiezdne wojny atak klonów film recenzja plakat natalie portman

Recenzja filmu:

Niedawno napisałem parę (miejscami dość cierpkich) słów na temat Epizodu I "Gwiezdnych Wojen", czyli "Mrocznego Widma". Teraz przyszedł czas na część drugą, która - i uważam tak do dziś - miała najlepsze trailery i obiecywała powrót świata "Star Wars" na bardziej poważne, intrygujące tory. Po żenującym, dziecinnym spektaklu poprzedniej części, nadeszła najwyższa pora na dobrą space operę, bez dzieci, bez fekalnych gagów i bez absurdalnych efektów specjalnych. A co dostaliśmy? Romansidło w kosmosie...

Ot i cały problem z "Atakiem Klonów" (który, swoją drogą, ma najbardziej marny tytuł z całej Sagi - "Atak Klonów" - serio???). Możemy go podzielić na trzy różne linie fabularne - kryminał, romansidło i film wojenny. Pierwszy jest fantastyczny i nie mam co do niego zastrzeżeń, wyszło z tego takie kosmiczne kino o policjantach i złodziejach, z pościgami i zwrotami akcji jak z dobrych filmów lat 90. A wizja Coruscant, planety-miasta w scenerii nocnej, to miód na moje oczy. O drugiej części filmu, czyli romansidle, pragnę zapomnieć jak najprędzej. Tak żenującej, marnej, płaskiej i dennej gry aktorskiej nie widziałem od czasów polskiego kina! Wszystkie sceny na Naboo, czyli turlanie się po łące wśród pasących się kleszczy, rozmowy o piasku, nie-wyznawanie sobie miłości przy kominku w obcisłej lateksowej sukience, popłakiwania głównego bohatera na temat tego, jak go nikt nie rozumie... Serio, ktoś czytał scenariusz przed rozpoczęciem zdjęć? I kto go w ogóle napisał, czternastolatek? Nie pomaga Hayden Christensen w głównej roli Anakina Skywalkera, którego repertuar min ogranicza się do ślinienia się albo patrzenia z byka, ani też Natalie Portman, która (wiemy to z materiałów dodatkowych) stanowczo protestowała przeciwko graniu na tle zielonego ekranu. I TYLKO zielonego ekranu, bo nie licząc kostiumów i pojedynczych gadżetów nic tu nie jest prawdziwe! Wszystko jest komputerowe, nie ma scenografii, a więc nie ma klimatu! To takie "Sanctuary", tylko za o wiele większą kasę i z zerowym humorem. Uwierzcie mi, nie da się tego oglądać...

No i jest część trzecia, czyli film wojenny. Zaczyna się dobrze, wygląda na ogół dobrze (bo dużo Jedi, trup ściele się gęsto, są miecze świetlne, jest Christopher Lee i tempo). Gdyby tylko tak wyciąć stamtąd Natalie Portman, zamienić komputerowe klony na aktorów w zbrojach (serio, to nie takie trudne, ludzie robią takie zbroje w domu w wolnym czasie), to byłoby całkiem nieźle. Tak w zasadzie, to gdyby skasować wszystkie sceny na Naboo i zostawić resztę tak jak jest, mógłby wyjść z tego znośny film. A tak ma żenujący środek, na którym możemy iść na pół godziny na spacer z psem, wrócić i nic nie stracić z fabuły (miałem tak kiedyś na filmie "American Beauty"). To wręcz smutne, jak marnuje się taki potencjał.

Sytuację ratuje nieco Ewan McGregor w mojej ulubionej wersji Obi-Wana Kenobiego - skutecznego i pewnego siebie Rycerza Jedi, takiego galaktycznego policjanta prowadzącego śledztwo kryminalne. Christopher Lee jako Hrabia Dooku również jest znakomity. Nie ma wprawdzie takiego kopa jak Darth Maul w pierwszej części, ale za to dodaje prawdziwej elegancji, jakiej w dziecinnym "Mrocznym Widmie" wyraźnie zabrakło (ach, jakby tak tylko wyciąć z tego filmu niedorzecznego, skaczącego po ścianach Yodę...). Szkoda, że dostaliśmy tylko stek wysmażony z jednej strony, a z drugiej całkiem surowy. Bo coś takiego, nawet przy najlepszych intencjach, w całości nie będzie dobrze smakować.

Wniosek: Gdyby wyciąć środek, byłoby nieźle.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Star Wars"! >>>


"Slow West"

"Slow West"

O czym to jest: Nastolatek szuka na Dzikim Zachodzie utraconej miłości.

slow west film recenzja plakat michael fassbender

Recenzja filmu:

Western nie umarł. O nie, wręcz przeciwnie. Czasy drugiej połowy XIX-wieku na amerykańskim Dzikim Zachodzie wciąż kryją w sobie mnóstwo fantastycznych historii, czego dowodem niech będą chociażby tegoroczny, rewelacyjny "The Homesman" czy tarantinowskie "Django" i "The Hateful Eight". Nowozelandzki western "Slow West" dołącza do tego zaszczytnego grona.

Michael Fassbender ma swoje pięć minut w Hollywood. Lada dzień na ekrany wejdzie "Makbet" z jego udziałem, a tu czeka na nas taka niespodzianka. W "Slow West" Fassbender gra cynicznego łowcę nagród o złotym sercu, który przygarnia (choć nie bezinteresownie) nastolatka ze Szkocji, szukającego utraconej miłości. Wspólnie przemierzają groźne, surrealistyczne ostępy Dzikiego Zachodu, przeżywając po drodze sporo przygód. "Slow West" to lekko psychodeliczna, lekko groteskowa, ale przede wszystkim dojrzała historia o idealistach i tym, jak bolesne bywa dla nich zderzenie z rzeczywistością. Młody szkocki szlachcic (w tej roli znakomity Kodi Smit-McPhee, którego karierę śledzę uważnie od czasów "Drogi"), widzi świat Dzikiego Zachodu przez różowe okulary i nic, nawet okrutne widoki mordów, gwałtów, bezprawia i grabieży, nie są w stanie pozbawić go sensu życia. Z kolei Fassbender, starając się utrzymać go przy życiu, próbuje odnaleźć własną duszę. Tyle jeśli chodzi o przekaz, aczkolwiek myślę, że wielu widzów odczyta to nieco inaczej (może nie aż tak dosłownie).

Film to przykład solidnej rzemieślniczej roboty. "Slow West" rzeczywiście jest "slow", akcja rozkręca się powoli, kapiąc z ekranu scena po scenie. Nie ma tu zbyt wielu dialogów, zresztą nie ma na nie miejsca, bo cały obraz trwa niecałe półtorej godziny. Ale to wystarczy, byśmy zrozumieli przekaz świata, który miał być Nowym, a okazał się być przechowalnią tego, co w Starym najgorsze. Nie myślcie jednak, że brakuje tu akcji - co to, to nie. Trup ściele się gęsto, a finałowa konfrontacja przynosi zupełnie nieoczekiwane rezultaty. Mimo to "Slow West" nie jest tak depresyjne jak wspomniany "The Homesman", głównie dzięki grotesce i sporej dawce czarnego humoru. Stara się nam przekazać coś ważnego o otaczającym nas świecie, a ja takie filmy zawsze cenię.

Nie jest to może arcydzieło, ale to naprawdę solidny obraz. Może mógłby mieć więcej głębi, ale wtedy zatraciłby swój "powolny" klimat. Poza tym to warto zobaczyć, jak tolkienowskie krajobrazy Nowej Zelandii udają Dziki Zachód.

Wniosek: Niezły western. Na kwasie.


"The Hobbit: An Unexpected Journey" ("Hobbit: Niezwykła Podróż")

"The Hobbit: An Unexpected Journey" ("Hobbit: Niezwykła Podróż")

O czym to jest: Krasnoludy wyruszają na wyprawę do Samotnej Góry.

hobbit niezwykła podróż film recenzja plakat martin freeman

Recenzja filmu:

Korzystając z niedawnej premiery rozszerzonej wersji "Bitwy Pięciu Armii" na Blu-ray, postanowiłem napisać zaległą recenzję pierwszej (póki co) części sagi o Śródziemiu. Gdy ogłoszono plany ekranizacji "Hobbita" autorstwa J.R.R. Tolkiena, nikt nie spodziewał się, że rozrośnie się ona do trzech filmów. W końcu jak to możliwe, by z krótkiej książki dla dzieci zrobić aż trzy produkcje? Zaręczam jednak, Peter Jackson i jego filmowa załoga podołali zadaniu. 

"Niezwykła Podróż", tak jak kiedyś "Drużyna Pierścienia", miała za zadanie wprowadzić nas w klimat niezwykłej, fantastycznej przygody. I z całą pewnością jej się udało. To chyba najlżejszy z sześciu filmów, najbardziej radosny i skupiony na czystej, nieskrępowanej przygodzie. Hobbit Bilbo Baggins, żyjący wygodnie domator, na skutek złośliwego żartu czarodzieja doświadcza inwazji krasnoludów do własnego domu, w skutek czego wyrusza na wyprawę, by pomóc im odzyskać dawne królestwo w Samotnej Górze. No i przy okazji pokonać smoka. Już pierwsze sceny filmu, pokazujące zagładę dawnego Ereboru, wbijają w fotel. Zastosowano tu stary trik: zamiast pokazywać bestię Smauga w całej okazałości, widzimy tylko kawałek ogona, łapy, błysk ostrych zębów, ziejącą ogniem paszczę... Takie zagrywki budują klimat i cieszę się, że Peter Jackson o tym pamięta. Gdy już przechodzimy do Bilba i krasnoludów z radością przekonujemy się, że tak jak we "Władcy Pierścieni", i tutaj twórcy stanęli na wysokości zadania. Scenografia, kostiumy, charakteryzacja, dialogi, gra aktorska... naprawdę nie ma tu słabego punktu! Krasnoludy wyglądają cudownie, a co ważniejsze każdy z nich jest inny, co przy trzynastu aktorach nie było wcale takie proste. Moim ulubieńcem od samego początku został Bofur, ale chyba reżyser podzielał moje odczucia, bo jest go statystycznie najwięcej na ekranie. 

Jak przystało na dobre fantasy nie brakuje żartów, niezwykłych przygód, wychodzenia bez szwanku z najgorszych sytuacji, czy nawet piosenek. To prawdziwe kino familijne! Krytycy, zarzucający brak realizmu w niektórych scenach (np. przy ucieczce z Miasta Goblinów), chyba zapomnieli, jakiego rodzaju film oglądają. Martin Freeman w roli Bilba jest wręcz wspaniały. Pogodny, walczący z własnymi słabościami, ale też i bardzo odważny. Zdecydowanie wolę go ponad Froda, a z hobbitów może jedynie Sam wzbudzał we mnie większą sympatię. Richard Armitage w roli Thorina wręcz porażał królewskim obliczem od pierwszej sceny. Nie dziwię się temu znakomitemu aktorowi, że zrezygnował z gry w "Strike Back" na rzecz "Hobbita". Przy całej mojej sympatii do tego serialu, takie filmy jak "Hobbit" trafiają się raz na dekadę. Podobnie cieszę się, że producenci pozwolili, by Martin Freeman dokończył zdjęcia na planie "Sherlocka", zanim przeniósł się do Nowej Zelandii. Nie wyobrażam sobie, by ktoś lepiej mógł zagrać Bilbo Bagginsa (Peter Jackson myślał tak samo, bo Freeman był jego pierwszym wyborem do tej roli - mimo przeprowadzenia pełnego castingu nie udało się znaleźć nikogo lepszego). Ze smaczków powraca do nas Gollum (czy raczej: pojawia się po raz pierwszy), bowiem do gry wchodzi Pierścień, który odegra tak ważną rolę w późniejszych filmach. 

Mogę zaręczyć, że "Niezwykła Podróż", nie licząc kilku drobnych zmian, jest niemal kropka w kropkę wierna stylistyce "Władcy Pierścieni", wliczając w to obecność tych samych aktorów. Pozostaje tylko mieć nadzieję, by w tym samym stylu zekranizowano kiedyś "Silmariliona".

Wniosek: Wspaniałe, radosne, żywe fantasy. Film, który nigdy się nie znudzi.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii o Śródziemiu! >>>


"Casino Royale"

"Casino Royale"

O czym to jest: Agent 007 musi wygrać turniej w pokera.

james bond 007 film recenzja daniel craig eva green

Recenzja filmu:

Zaczynamy recenzowanie najnowszego cyklu o przygodach Agenta 007, w którym szóstym w historii Jamesem Bondem został Daniel Craig. Nowa seria, rozpoczynająca się od ekranizacji pierwszej bondowej powieści Iana Fleminga, czyli "Casino Royale", miała stanowić nowe otwarcie dla przygód najsłynniejszego szpiega w historii kina. Nie jest to jednak pierwsza ekranizacja tej książki - poprzednie miały miejsce w 1954 i 1967 roku, ale nie są uznawane jako "kanoniczne" filmy o Bondzie. Rozpoczęcie przygód Craiga właśnie od tej historii miało znaczenie symboliczne. Agent 007 miał zyskać nowy, poważniejszy wymiar, pozbawiony groteskowego technologicznego szaleństwa, które osiągnęło szczyt w filmach z Piercem Brosnanem. To miał być film o Bondzie, ale skupiony bardziej na nim jako na człowieku z krwi i kości. A jak wyszło?

Opinie w internetach są dosyć zgodne: może i Daniel Craig nie jest najlepszym Bondem, ale filmy z nim z pewnością są. Samo "Casino Royale" można podzielić na dwie części. Zaczyna się od mocnego uderzenia scen akcji - pościgu za złoczyńcą na Madagaskarze, obfitującym w niesamowite sztuczki mistrzów parkouru, a następnie rozwałką na lotnisku w Miami. Trzeba przyznać, że wygląda to obłędnie (może nie przebija jazdy czołgiem w "GoldenEye", ale niewiele brakuje). Tempo, popisy kaskaderskie, dynamika - wszystko bez zarzutu rodem z najlepszego kina akcji. Rewelacja! W połowie filmu narracja zupełnie zmienia oblicze, przechodząc błyskawiczną metamorfozę z rozwałki do klasycznego filmu szpiegowskiego. Mamy więc ekskluzywne kasyno w Czarnogórze, dobrze skrojone smokingi, piękne kobiety, "walkę umysłów" zamiast walki na pięści, trucizny, skrytobójstwa i spiski. Tu mam trochę zarzutów - moim zdaniem końcówka filmu ciągnęła się zbyt długo, w praktyce nie dając nam więcej akcji poza ostatnimi kilkoma minutami. Turniej pokerowy w "Casino Royale" ogląda się w porządku, ale nie przebija on podobnego wydarzenia w uwielbianym przeze mnie westernie "Maverick". Myślę, że gdyby twórcy filmu zdecydowali się na bardziej brawurową drugą część filmu, byłoby rewelacyjnie. A tak, w zmieszaniu z dynamicznym początkiem, w syntezie wychodzi zaledwie poprawnie.

Daniel Craig jest ciekawym Bondem. To nie elegancik w garniturze, jak Brosnan czy Moore, ale też nie brutal jak Connery, tylko coś w rodzaju syntezy obydwu typów. Poznajemy go w "Casino Royale" jako świeżo upieczonego Agenta 007. Ogląda się go całkiem nieźle, a to najważniejsze. W roli etatowej "dziewczyny Bonda" dostaliśmy zjawiskową Evę Green, która jak zwykle zaczarowała publikę. Jej kreacja to dowód na to, że nie trzeba być niewiadomą jaką pięknością, żeby zamieszać w głowie nawet Jamesowi Bondowi. Liczy się charyzma! Złoczyńcą jest z kolei Mads Mikkelsen, wyjątkowo kryptyczny aktor, który na ekranie wygląda świetnie, aczkolwiek nie porywa swoją postacią. Cóż, nie można mieć wszystkiego. No i oczywiście nie można też zapomnieć o Judi Dench jako M, to przecież klasa sama w sobie.

Podsumowując, "Casino Royale" jest całkiem niezłe, choć może zbyt zachowawcze. Ale jak na nowe otwarcie i sprowadzenie na ziemię serii o Bondzie sprawdza się znakomicie. A cliffhanger na końcu mówi nam wyraźniej niż kiedykolwiek, że James Bond POWRÓCI.

Wniosek: Dobre. I dla fanów akcji, i dla miłośników szpiegów.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


"Quantum of Solace" ("007 Quantum of Solace")

"Quantum of Solace" ("007 Quantum of Solace")

O czym to jest: Agent 007 mści się za śmierć ukochanej.

james bond 007 film recenzja plakat daniel craig

Recenzja filmu:

Drugi film z Danielem Craigiem jako Agentem 007 to bezpośrednia kontynuacja "Casino Royale" i powiedzmy sobie szczerze, że nie ma większego sensu traktowanie go jako osobnej produkcji. Zaczyna się praktycznie w tym samym momencie, w którym skończyło się "Casino" i leci dalej z prędkością błyskawicy. Wygląda to dobrze, gdy ogląda się te produkcje jedna po drugiej, ale gorzej, gdy ktoś chce patrzeć na "Quantum" indywidualnie. Ci, którzy od tego filmu zaczęli swoją przygodę z Bondem, mogli się poczuć zawiedzeni. I wcale bym im się nie zdziwił.

To też jeden z krótszych filmów o 007, trwający niewiele ponad półtorej godziny. Klasycznie rozpoczyna się od mocnego pościgu najpierw we Włoszech, a później na Haiti. I tu popełniono największe grzechy "Quantum of Solace" - przyspieszenie kamery! Mój Boże, rozumiem stosowanie tego zabiegu w celach artystycznych i w ograniczonym stopniu, ale przyspieszanie WSZYSTKICH scen akcji jest po prostu niedorzeczne! Najlepszym przykładem niech będą gołębie, przemykające z prędkością błyskawicy na tle ścigających się samochodów. I jak tu traktować te filmy poważnie? Bardzo, bardzo nieładnie. Dobry film o Bondzie nie potrzebuje sztucznego podtrzymywania tempa, tylko broni się sam w sobie. Po scenach akcji przychodzi czas na część szpiegowską, w której Bond dekonspiruje grupę złoczyńców w Austrii, a następnie ląduje w Boliwii, gdzie zostaje do końca filmu. Na szczęście odzyskuje tam dobre tempo i ciekawe zagrywki fabularne, podciągając ogólną ocenę filmu do dostatecznego poziomu.

W "Casino Royale" oglądaliśmy szelmowskiego i pewnego siebie Bonda. Tutaj widzimy go wściekłego, zdradzonego, napędzanego żądzą zemsty. Zamiast w dobrze skrojonym garniturze pojawiał się z różnorakimi otarciami, sińcami i zakrwawionymi częściami garderoby. Ten Bond się nie patyczkował, tylko zostawiał za sobą szlak trupów. Doceniam, chwalę, polecam - James Bond zbliżył się do granicy bycia "złym gościem", co stanowi niezły kontrast. Dziewczyną Agenta 007 jest Olga Kurylenko, jedna z najładniejszych aktorek, jakie wystąpiły w tej roli. Choćby z tego powodu warto ją zobaczyć, a że gra przy tym nieźle i oferuje nam postać z głębią charakteru, to pozostaje nam wyłącznie pogratulować. Mathieu Amalric jako złoczyńca jest obrzydliwy, ale niestety w ogóle niestraszny, więc tu mam pewne zastrzeżenia. 

I to chyba wszystko, co można powiedzieć o "Quantum of Solace". Było poprawnie, aczkolwiek film powinien się nazywać "Casino Royale 2". Miałoby to większy sens.

Wniosek: Poprawne, ale nie ma sensu bez obejrzenia pierwszej części.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


"Skyfall"

"Skyfall"

O czym to jest: Agent 007 ratuje MI6 przed groźnymi zamachowcami.

james bond 007 film recenzja plakat daniel craig

Recenzja filmu:

No i doczekaliśmy się filmu, określanego przez większość fanów najlepszym filmem o Bondzie w historii kina (a że jest to dwudziesty trzeci oficjalny film, to było z czego wybierać). Przyznaję, w żadnym innym Agent 007 nie zyskał takiej głębi, jak tu. "Skyfall" bardziej niż jakikolwiek film sięgnął do korzeni Bonda, w tym do jego dzieciństwa, a także profesji szpiega i kosztów, jakie się z nim wiążą. Jest to na pewno film inny niż wszystkie dotychczasowe, praktycznie pozbawiony gadżetów (nie licząc zmodyfikowanego pistoletu) i mający mnóstwo nawiązań do klasyki, jak choćby Aston Martin DB5 czy sceny w kasynie w Makau. 

Oczywiście nie brakuje tu również dynamicznej akcji. Zaczynamy ostro z pościgiem w Turcji, w którym Bondowi towarzyszy po raz pierwszy wprowadzona do tej serii panna Moneypenny (jakże inna od sflaczałej sekretarki znanej z klasycznych filmów). Daniel Craig również nadaje Bondowi kolejną twarz. Po krwawej zemście w "Quantum of Solace" przyszedł czas na zespół stresu pourazowego. Agent 007 w "Skyfall" jest rozbity, prześladowany przez koszmary, uzależniony od alkoholu, narkotyków, seksu i wszystkiego innego. To człowiek pędzący w kierunku klifu, a przy tym jednocześnie śmiertelnie niebezpieczny. Podoba mi się taka wizja Bonda. Akcji również nie brakuje, bo nie licząc początkowego pościgu mamy do czynienia ze znakomitą rozwałką w Londynie, a potem w Szkocji. "Skyfall", przy całej swojej głębi, stara się zachować równowagę między dramatem a sensacją, gubiąc przy tym sporo klimatu szpiegowskiego. Czy to dobrze, czy źle - to już musicie sami ocenić.

Na plus zaliczam tu Bena Whishawa jako nowego Q, jak zwykle Judi Dench w roli M, a także Ralpha Fiennesa jako nowego przełożonego. Ale prawdziwą gwiazdą jest bez wątpienia Javier Bardem jako główny złoczyńca, jeden z najlepszych, jakich widziało bondowskie kino. Jest przerażający, groźny, szalony, intrygujący i bardzo ciekawy. Wygląda na to, że Bardem urodził się, by grać psychopatów (patrz "No Country for Old Men"), bo wychodzi mu to rewelacyjnie! Co ciekawe w "Skyfall" w zasadzie nie ma etatowej roli dziewczyny Bonda, bo Bérénice Malrohe jest tu bardziej "miłostką", niż pełnokrwistą partnerką Bonda. Ot kolejne zerwanie z tradycyjnym schematem, czyli na plus.

"Skyfall" naprawdę jest ciekawy, nie tylko jako film o Bondzie, ale jako film sam w sobie. Świetnie poradziłby sobie jako indywidualna produkcja, bez nadbudówki poprzednich dwudziestu filmów. I to świadczy o jego dobrej jakości.

Wniosek: Znakomity. I jako Bond, i jako film akcji.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


"Spectre"

"Spectre"

O czym to jest: Agent 007 na tropie wszechwładnej organizacji.

james bond 007 film recenzja plakat daniel craig

Recenzja filmu:

I oto nadeszła czwarta odsłona filmu o przygodach Jamesa Bonda, w którego wciela się Daniel Craig. Czyżby ostatnia? "Spectre" bez wątpienia jest podsumowaniem poprzednich trzech filmów i zamknięciem wątków. Pojawiają się wspomnienia dotychczas pokonanych wrogów Agenta 007, jego rozliczne miłości, a także korzenie wszystkich wydarzeń. James Bond wpada bowiem na trop wszechwładnej organizacji Spectre, której istnienie zostało ledwo tylko zarysowane w "Quantum of Solace"

Wszystkie cztery filmy z Craigiem ogląda się jak jedną długą produkcję i to zdecydowanie jest zaletą tego cyklu. "Spectre" nie ma może takiej głębi jak "Skyfall", ale uważam, że byłaby ona zbędna. Poznaliśmy Agenta 007 z każdej strony, więc nadszedł czas, by stanął z powrotem na nogi i zabrał się za to, co wychodzi mu najlepiej - ratowanie świata. Rozpoczynająca film sekwencja rozróby w Meksyku wbija w fotel, zwłaszcza dzięki zastosowaniu długich ujęć kamery (bardzo lubię ten zabieg - mistrzostwo takiego podejścia mogliście zobaczyć w "Birdmanie" lub filmach Tarantino). Inne sceny akcji, takie jak szaleńczy pościg we Włoszech, później w Austrii, Maroko i na końcu w Londynie czynią ze "Spectre" najbardziej dynamiczny z czterech filmów. Szpiegostwa mamy tu jak na lekarstwo, za to możemy się cieszyć czystą rozwałką. Lubię takie rzeczy! W tym filmie czuć tempo, klimat przygody, nutkę starego dobrego ratowania Wielkiej Brytanii, a wszystko wieńczy klimatyczne zakończenie. Czegóż chcieć więcej?

No, może zabrakło trochę pazura. "Spectre" miał okazję do bycia wybitnym, ale nie bardzo nadążył za tym scenariusz. Ostateczne wyjaśnienie i rozwiązanie akcji okazało się mało wystrzałowe i niezbyt oryginalne. Mam wrażenie, że Christopher Waltz w roli głównego złoczyńcy nie miał okazji pełnego rozwinięcia skrzydeł (a jak pokazują "Bękarty Wojny", stać go na prawdziwe mistrzostwo). Ale to nie wina jego warsztatu, a fabuły. Myślę sobie, że gdyby zamienić miejscami Waltza i Bardema ze "Skyfall", mogłoby być lepiej. Nie jestem też zadowolony z dziewczyny Bonda (i tu ważna uwaga - nie była nią Monica Bellucci, jak wszyscy zapowiadali, a młodziutka Léa Seydoux). Niestety to najmniej urodziwa z dziewczyn Bonda w tej serii i też chyba najgorsza pod względem aktorskim. Może gdyby miejscami zamienić ją i Bellucci (która tu była zaledwie miłostką Agenta 007), też wyszłoby to na zdrowie. Dobrze, że przynajmniej drugi plan postaci, czyli M, Q oraz Moneypenny (walczący ze swoim własnym wrogiem), spisali się na medal. 

"Spectre" spisuje się dobrze jako zakończenie serii i osobiście wolałbym, by na tym pożegnać Daniela Craiga jako Jamesa Bonda. Czas na nowe otwarcie. Kto wie, może kolejny Bond będzie czarnoskóry? Albo będzie kobietą? To byłoby ciekawe!

Wniosek: Poprawne i ze świetnym tempem, ale nie wybitne.


<<< Sprawdź kolejność oglądania szóstej serii Agenta 007! >>>


"X-Men Origins: Wolverine" ("X-Men Geneza: Wolverine")

"X-Men Origins: Wolverine" ("X-Men Geneza: Wolverine")

O czym to jest: Historia najsłynniejszego mutanta, nieśmiertelnego Wolverine'a.

x-men geneza wolverine film recenzja hugh jackman deadpool

Recenzja filmu:

Wkręciłem się dosyć mocno w filmowe uniwersum "X-Menów". W końcu poczułem się na tyle pewnie, by zmierzyć się z pierwszym solowym filmie o Wolverinie, określanym mianem tak złego i nieudanego, że wręcz wywalono go poza kanon. W założeniu seria "Origins" miała być cyklem prequeli opowiadającym o przygodach najsłynniejszych mutantów, zanim spotkali się w filmie "X-Men". Wolverine poszedł na pierwszy ogień i pogrzebał cały pomysł w zarodku. Najnowsze produkcje cyklu, takie jak np. "Days of Future Past", bez żadnego skrępowania ignorują i nadpisują to, co tu nakręcono, swoje dołoży też nadchodzący "Deadpool". Producent serii wprost powiedział, by widzowie zapomnieli, że ten film istnieje. A chyba trochę szkoda, bo "Wolverine" nie jest wcale złą produkcją.

Na wstępie powiem, że drugi solowy film o tym bohaterze, czyli "The Wolverine", podobał mi się znacznie bardziej. Ale to wcale nie oznacza, że "Wolverine" jest jakąś dramatyczną klęską. Zachowuje klimat "X-Menów", ma też świetne sceny akcji, które mimo upływu lat dalej wyglądają dobrze na ekranie. Wyczuwam tu udaną kombinację efektów CGI ze staromodną kaskaderką, a tak nakręcone produkcje znacznie dłużej zachowują świeżość. W roli głównej występuje oczywiście Hugh Jackman, dla którego kreacja Wolverine'a to rola życia i opus magnum wkładu do światowej popkultury. Fajnie było zobaczyć (szkoda, że obecnie nieuznawane w kanonie) początki życia najsłynniejszego X-Mena, zaczynając od kanadyjskiego Dzikiego Zachodu, przez Wojnę Secesyjną, pierwszą i drugą Wojnę Światową, a na Wojnie w Wietnamie kończąc. Bardzo mi się podobał szereg innych mutantów, z czego prym wiódł oczywiście Deadpool (przed operacją). Co istotne - w filmie "Deadpool" zagra go ten sam aktor, i choć geneza postaci na pewno będzie inna, to zostanie zachowany klimat zarysowany w "Wolverine". I całe szczęście! Drugą istotną postacią, jaka się tu pojawia jest Gambit, dla którego producenci od lat szykują solowy film. Pod tym względem można stwierdzić, że "Wolverine" rzeczywiście stanowi prequel, przerobiony obecnie na źródło inspiracji. Jeśli interesujecie się tematyką superbohaterów i dobrym kinem rozrywkowym, chyba warto po to sięgnąć.

Niestety, jak przystało na typowe popcornowe kino, mamy tu całą listę grzechów: miejscami miękki scenariusz, żenujący wątek miłosny, pozbawione finezji dialogi czy naiwność zwrotów akcji. Ale nie ma co się przejmować, w końcu nie oczekujemy, by taki film dostał Oscara. Ma przynieść widzowi chwilę rozrywki i wytchnienia od codzienności. I pod tym względem świetnie się sprawdza. 

Wniosek: Całkiem znośne, choć "kanoniczne" filmy z cyklu są lepsze.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "X-Men"! >>>


"11 Minut"

"11 Minut"

O czym to jest: Szereg historii o jedenastu ostatnich minutach życia zwykłych ludzi.

jedenaście minut film recenzja plakat mecwaldowski

Recenzja filmu:

Wiem, że już to pisałem, ale nie lubię i nie chodzę do kina na polskie filmy. Na szczęście takie produkcje jak filmy Smarzowskiego czy "Bogowie" zachęcają mnie, by czasem przełamać tą niechęć i pochylić się nad rodzimą kinematografią. Dlatego też poszedłem na "11 Minut", najnowszy film Jerzego Skolimowskiego, reżysera okazjonalnego, ale bardzo cenionego na Zachodzie. Zaintrygował mnie pomysł na fabułę: szereg opowieści o jedenastu ostatnich minutach życia kilku nieznanych sobie osób, których losy (czytaj: śmierć) krzyżują się w ostatniej scenie filmu. Czyli jednym słowem jest to kolejna antologia, ostatnio dość modna w światowym kinie. A jak to wyszło w polskim wykonaniu?

Na początku powiem, że dawno nie byłem w kinie na filmie, gdzie publika tak żywo reagowała na to, co się działo na ekranie. Niektórzy marudzili i wzdychali, inni wychodzili w trakcie, a reszta siedziała zaintrygowana. Gdy doszło do finału, ludzie aż zafalowali w fotelach, dając upust emocjom. I to się liczy na plus, bo dramaty powinny poruszać widza, już pal licho czy na plus, czy na minus. Aby ocenić "11 Minut", muszę rozdzielić dwie kwestie. Jeśli chodzi o przekaz tego filmu, to jestem zachwycony. Oglądamy zwykłych ludzi, realizujących swoje sprawy, marzenia, walczących z własnymi emocjami i słabościami, wplecionych w żywą machinę miasta... i nagle, ni z tego, ni z owego, przychodzi koniec. Czy dało się go przewidzieć? Czy mogli pokierować inaczej swoim życiem? Dlaczego znaleźli się w tym, a nie innym miejscu? To szereg pytań, które stawia "11 Minut". Jest to więc dzieło na wskroś filozoficzne i skłaniające do refleksji. Szacunek!

Troszkę gorzej wypada warstwa praktyczna. Jestem wprawdzie pod wrażeniem niesamowitych, surrealistycznych zdjęć (ujęcia kamery, obrazy współczesnej Warszawy i ten szarpiący nerwy klimat nadchodzącej apokalipsy), potęgowanych przez niepokojącą muzykę i efekty dźwiękowe, a zwłaszcza tykanie wskazówek zegara, głucho odliczających ostatnie minuty. Chwalę również grę aktorską - główny bohater zagrany przez Wojciecha Mecwaldowskiego na długo zostanie w mojej pamięci. Ale tym, do czego muszę się przyczepić, jest fabuła. Część wątków wydawało mi się zbędnych i pozbawionych konkluzji. Jedyną porządną historią, poprowadzoną od A do Z, była ta dotyczącą zazdrosnego męża (Mecwaldowski), kontrolującego swoją piękną żonę (zmysłowa Paulina Chapko). Kilka innych wątków, takich jak nauczyciel zdegradowany do roli sprzedawcy hot dogów (świetny Andrzej Chyra), czy uzależniony od narkotyków kurier-dealer, było również ciekawych, ale urwanych i pozbawionych morału. Z kolei jeszcze inne, takie jak pani z psem, para alpinistów, początkujący złodziej albo ekipa z karetki, wydawało mi się całkowicie zbędnych. Nie bardzo rozumiem, co miały wnieść do tej opowieści, poza wypełnieniem czasu ekranowego. Wprawdzie intrygowały mnie krótkie wstawki, takie jak stary malarz czy policjant z centrum monitoringu, to moim zdaniem film byłby lepszy, gdyby skupił się tylko na dwóch-trzech historiach, splecionych na samym końcu. Odnoszę wrażenie, że reżyser chciał nam przekazać za dużo i trochę przedobrzył. 

Czytałem inne recenzje i wiem, że 90% widzów bardzo krytykuje ten film. To chyba dlatego, że recenzenci skupiają się na warstwie technicznej, pomijając tą metafizyczną. Nie dostrzegli jej? Świadomie zignorowali? Tego nie wiem, ale każdy widz sam musi ocenić, czy "11 Minut" do niego przemówi. Do mnie na pewno trafiło.

Wniosek: Ciekawie nakręcony film, ale nie wszystkim się będzie podobał.


"The Last Witch Hunter" ("Łowca Czarownic")

"The Last Witch Hunter" ("Łowca Czarownic")

O czym to jest: Nieśmiertelny wojownik poluje na czarownice.

łowca czarownic film recenzja plakat vin diesel

Recenzja filmu:

Tematyka polowania na czarownice, wampiry, demony czy inne paskudne stwory prędko się w Hollywood nie znudzi. I dobrze! Dobra nawalanka fantasy zawsze jest mile widziana na ekranie. Dopiero co przez kina przeleciał "Seventh Son", a wcześniej "I, Frankenstein", a tu już Vin Diesel postanowił dołożyć swoje trzy grosze. Jeśli się obawialiście, że wspomniany aktor będzie tu identyczny jak w roli Riddicka w "Pitch Black", to powiem wprost: słusznie się obawialiście.

To po prostu Riddick polujący na czarownice. Dodajmy, polujący w czasach współczesnych. Urodził się wprawdzie w czasach około-średniowiecznych (miał miecz z krzyżem, kapotę z grubego futra i długą brodę, więc to chyba średniowiecze, nie?), ale na skutek walki z czarownicami stał się nieśmiertelny i przez kolejne setki lat polował na ten paskudny gatunek, wspierany zakulisowo przez Kościół. Brzmi jak "Van Helsing"? Słusznie, bo do tej produkcji, tak jak i do filmowego "Constantine", "The Last Witch Hunter" nawiązuje jawnie i otwarcie. Z ciekawostek warto wspomnieć, że czarownice są tu osobnym gatunkiem ludzi, żyjących z nami ramię w ramię i praktykujących magię w zaciszu elitarnych klubów czy zgromadzeń. 

Niestety niewiele w tym filmie rzeczywistego polowania. Scen akcji jest zadziwiająco mało - osobiście liczyłem na Vin Diesela z mieczem w jednej i shotgunem w drugiej ręce, dziesiątkującym legiony paskudnych stworów. Tymczasem to w zasadzie kryminał - trochę jak w serialowym "Constantine" coś się dzieje, ale do końca nie wiemy co i dlaczego, więc musimy rozwikłać zagadkę i ocalić świat. Pod względem mitologii film również trochę leżał - różnego rodzaju artefakty, amulety czy superbroń na magiczne bestie była o wiele ciekawsza w rękach Keanu Reevesa we wspomnianym filmowym "Constantine". Niemniej fajnie było zobaczyć na ekranie (oprócz Diesela) zarówno legendarnego Michaela Caine'a, jak i Elijaha Wooda (tego drugiego oglądamy zdecydowanie za rzadko). Tu akurat na plus.

"The Last Witch Hunter" to nie jest zły film, ale nie jest też specjalnie porywający. Jest poprawny - to chyba najwłaściwsze słowo. Efekty CGI czasem nie były w stanie nadążyć, ale aktorzy dawali z siebie wszystko. Kilka pomysłów było ciekawych, ale jeśli miałbym decydować, czy nakręcić sequel czy nie, powiedziałbym panu Vin Dieselowi, żeby trzymał się Riddicka. To mu lepiej wychodzi.

Wniosek: Film do obejrzenia i do zapomnienia. Nie boli, ale też nie porywa.


"Tale of Tales" ("Pentameron")

"Tale of Tales" ("Pentameron")

O czym to jest: Ekranizacja XVII-wiecznego zbioru baśni ludowych.

pentameron film recenzja plakat salma hayek

Recenzja filmu:

Nie tylko Amerykanie potrafią kręcić dobre bajki! Daliśmy się zwieść złudzeniu, że tylko Disney ma monopol na wszelkie historie fantasy z prostym przekazem i morałem. Ale przecież Amerykanie w większości ich nie wymyślili, tylko przywieźli z Europy. A warto wiedzieć, że zanim urodzili się tacy twórcy jak bracia Grimm czy Andersen (na których twórczości wzoruje się Hollywood), żył włoski pisarz imieniem Giambattista Basile, który w początkach XVII wieku zebrał krążące po ówczesnej Europie baśnie i stworzył z nich zbiór opowiadań, nazwany później "Pentamerone".

Oryginalnych baśni w tym zbiorze było 50, jednak ze zrozumiałych względów nie dało się ich wszystkich zmieścić w jednym filmie. Twórcy wybrali więc trzy, łącząc je (tak jak w książce) wspólną klamrą i przeplatając jedną z drugą. Otrzymaliśmy w ten sposób trzy opowieści dziejące się w mitycznych królestwach epoki włoskiego renesansu: baśń o królowej, która za wszelką cenę chciała mieć dziecko, o lubieżnym królu żądnym wdzięków pięknych dziewic oraz o niewinnej księżniczce, która musiała zawalczyć o samą siebie. Nie jest łatwo nakręcić antologię, która jest równa poziomem od pierwszej do ostatniej sceny, zachowując przy tym spójność i logikę. Tu na szczęście składam głęboki hołd dla twórców, ponieważ film jest wartki, niesamowicie dynamiczny (mimo praktycznego braku scen akcji), znakomicie zagrany i uzbrojony w obłędne kostiumy i scenografię. 

"Tale of Tales" jest przy tym na wskroś europejskie w formie (to w końcu film włoski), lekko naturalistyczne i wyzbyte (na szczęście) infantylizmu, jakim raczy nas Hollywood. Jeśli czytaliście klasyczne baśnie europejskie, to wiecie, że są one często okrutne, krwawe i niepokojąco realne. Taki też jest ten film. To prawdziwe kino przez duże K. Zgodnie z klasyczną linią baśni nie ma tu specjalnych udziwnień - dobrzy ludzie są piękni i mądrzy, a źli brzydcy i głupi. Tak też nas uczono w dzieciństwie, nieprawdaż? W "Tale of Tales" nie ma też zbyt wielu dialogów, reżyser operuje raczej obrazem i emocjami niż bezsensowną paplaniną. To lubię - moje ulubione filmy są zawsze oszczędne w dialogach. Z zachwytem patrzyłem na autentyczne, zniewalająco piękne włoskie krajobrazy, które zawsze przebiją każde efekty specjalne. I wszystko w epoce renesansu, czyli u świtu ery nowoczesnego człowieka! To po prostu trzeba zobaczyć!

Z obsady muszę wyróżnić Salmę Hayek jako wyniosłą Królową, podobnie jak młodziutką Bebe Cave w roli księżniczki Violet. Podobnie fantastyczne są postacie drugoplanowe: odważny król (wybitny John C. Reilly), dziki Ogr czy kryptyczny Nekromanta. Zresztą, tak po prawdzie, nie ma tu złej kreacji aktorskiej. Jeśli przyznawano by zbiorowego Oscara, to obsada tego filmu powinna go otrzymać.

Uważam, że każdy Europejczyk powinien obejrzeć "Tale of Tales", nie tylko dla obrazów, ale dla poznania korzeni naszej kultury. Tego nie można przegapić.

Wniosek: Wybitne kino. Fantasy, ale jakże inne od tego w amerykańskim wydaniu!


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger