"Star Trek Beyond" ("Star Trek: W Nieznane")

"Star Trek Beyond" ("Star Trek: W Nieznane")

O czym to jest: Załoga U.S.S. Enterprise musi uratować galaktykę.

star trek w nieznane recenzja filmu chris pine zachary quinto idris elba

Recenzja filmu:

Aż nie mogę uwierzyć w to, co się stało, i co właśnie widziałem w kinie! Oto seria "Star Trek", będąca pewnego rodzaju ostoją klasycznego science fiction (i jednocześnie kontrpropozycją dla space operowego "Star Wars"), sama zamieniła się w space operę! Ale trudno się temu dziwić - sukces finansowy i artystyczny "Przebudzenia Mocy" pokazał, że światowa publika chce oglądać wybuchowe, dynamiczne i kolorowe przygody w kosmosie. I właśnie taki jest "Star Trek Beyond", który faktycznie dotarł tam, gdzie żadnego "Star Treka" nie było wcześniej!

Zmiana reżysera, paradoksalnie, wyszła tej serii na dobre. Bałem się, że odejście J.J. Abramsa spowoduje nieuchronną degenerację poziomu. Jednak Justin Lin wniósł do "Star Trek Beyond" nowy pazur i wielką dawkę solidnej, brawurowej akcji. Czasem aż trudno było nadążyć za tym, co się działo na ekranie. Rzecz jasna fabularnie daleko tu do intelektualnej głębi, jaką prezentował chociażby "Star Trek: The Motion Picture". Mamy zatem klasyczną misję ocalenia galaktyki przed złym kolesiem, który nie lubi Federacji i wszystkich ideałów, które reprezentuje. A dlaczego? Bo tak! Przecież klasycznym czarno-białym łotrom nigdy nie trzeba głębszej motywacji, prawda? Na szczęście ta standardowa space operowa narracja (ostatnio widzieliście ją chociażby w "Guardians of the Galaxy") na ekranie wygląda zawsze świeżo i atrakcyjnie. 

Wciąż jest chemia w załodze, a ponadto widać, że aktorzy nadal bawią się świetnie kręcąc ten film. Ogromnie żałuję, że to ostatnia rola tragicznie zmarłego Antona Yelchina, którego młody Chekov będzie już nie do podrobienia. "Star Trek Beyond" oddaje też ogromny hołd w stronę Leonarda Nimoya i całej, oryginalnej obsady. Żałuję tylko, że w tej części było zadziwiająco mało młodego Spocka na ekranie - być może scenarzystom zaczęło brakować pomysłu, co dalej zrobić z jego postacią. Ale za to dostaliśmy nową bohaterkę, która moim zdaniem znakomicie wpasuje się w kolejne części. Już nie mogę się doczekać!

P.S. Zauważyliście, że plakat tego filmu jest niemal identyczny ze "Star Trek: The Motion Picture"? To się nazywa hołd dla klasyki!

Wniosek: Nowa, rozrywkowa jakość w tym uniwersum. Jest frajda!


<<< Sprawdź kolejność nowej serii "Star Trek"! >>>


"Star Trek Into Darkness" ("W Ciemność - Star Trek")

"Star Trek Into Darkness" ("W Ciemność - Star Trek")

O czym to jest: Załoga U.S.S. Enterprise walczy z geniuszem zła.

w ciemność star trek recenzja filmu j.j. abrams chris pine benedict cumberbatch

Recenzja filmu:

Druga część odświeżonej serii "Star Trek" nie okazała się tak doskonała jak jedynka, bo tym razem mam parę zastrzeżeń. Ale to i tak wciąż świetna, dynamiczna przygodówka science fiction, zawierająca więcej akcji niż wszystkie oryginalne filmy razem wzięte! Tym razem scenarzyści poszli nieco na łatwiznę, biorąc na warsztat klasyczny "Star Trek II: The Wrath of Khan" i przerabiając jego fabułę zgodnie ze współczesnymi realiami - aż do tego stopnia, że jedna z finalnych scen jest niemal identyczna co do ujęcia (nie licząc zamienienia bohaterów miejscami)!

Na ekran powraca nowa załoga, choć muszę przyznać, że tym razem brakuje jej nieco powiewu świeżości (czego dowodem jest spuchnięta twarz Chrisa Pine'a). Ale wciąż ogląda się ich z wielką dozą sympatii, a to przecież najważniejsze. Benedict Cumberbatch rolą złowieszczego geniusza "Johna Harrisona" sprawił, że pokochało go Hollywood i nic nie wskazuje, by prędko zszedł z piedestału. Jednak nie rozumiem, po co do filmu wmontowano doktor Marcus (również znaną z oryginału), tym razem w młodszej wersji. Grająca ją Alice Eve jest tak samo słaba, jak scena z bielizną w której bierze udział - rozumiem wprawdzie, że chciano do załogi włączyć więcej kobiet, no ale można to było zrobić znacznie zgrabniej.

Mam wrażenie, że twórcom tym razem zabrakło trochę "iskry bożej", która w "Star Treku" stworzyła idealną mieszankę akcji, humoru i wzruszeń. Tym razem tego wszystkiego jest trochę mniej, choć proporcje pozostały podobne. Na szczęście w ogólnym rozrachunku efekty specjalne nie zawodzą, fabuła ma jako taki sens, a zatwardziałych fanów na pewno ucieszy pojawienie się Klingonów. Ja się bawiłem dobrze. Mimo że "Star Trek Into Darkness" czasem traci tempo, to wciąż jest dobry film, a nowa seria udowadnia, że nadal ma potencjał. Oby tylko utrzymała poziom!

Wniosek: Nie tak dobre jak pierwsza część, ale wciąż przyzwoite.


<<< Sprawdź kolejność nowej serii "Star Trek"! >>>


"Star Trek"

"Star Trek"

O czym to jest: Nowe przygody oryginalnej załogi statku kosmicznego U.S.S. Enterprise.

star trek 2009 recenzja filmu j.j. abrams chris pine zachary quinto

Recenzja filmu:

Jeśli miałbym jednym słowem określić dziesięć filmów z klasycznej serii "Star Trek", byłoby nim: statyczne. Oczywiście są ambitne, głębokie (jak na science fiction oczywiście) i nakręcone z wykorzystaniem ówczesnych zaawansowanych efektów specjalnych... ale jednocześnie tak nudne, że dziś prawie nie da się ich oglądać. Decyzja producentów, by jedenasty film z cyklu był rebootem, który stworzył zupełnie nową linię czasową z tymi samymi bohaterami, spowodowała sporo zamętu i protestów, zwłaszcza wśród hardocore'owych fanów. Natomiast ja uważam, że to najlepsze, co mogło spotkać tę serię!

Nowy "Star Trek" jest po prostu doskonały. Pędzi jak pociąg TGV, od pierwszej sceny rzucając widza w wir kosmicznej akcji, pełnej poruszających emocji, humoru i tempa. Pamiętam gdy pierwszy raz widziałem ten film, czekałem aż akcja zwolni, by móc się spokojnie zastanowić nad tym, co oglądam. Ale zamiast tego nagle ujrzałem napisy końcowe i zapytałem sam siebie, kiedy minęły te dwie godziny? Mimo że określam się jako fana "Star Wars", to do nowego "Treka" wracam regularnie, podczas gdy Epizody I-III "Gwiezdnych Wojen" oglądam wyłącznie pod przymusem. Zabawne jest to, że od 2009 roku marzyłem, by ktoś kiedyś w ten sposób nakręcił film z serii "Star Wars". Wyobraźcie sobie moją ekscytację, gdy właśnie ta ekipa zabrała się za "Przebudzenie Mocy"!

Nowa obsada nie mogłaby być lepsza. Chris Pine jako młody kapitan Kirk bije na głowę Williama Shatnera, który (powiedzmy sobie szczerze) był raczej mało sympatycznym samcem alfa rodem z lat 60. Zachary Quinto jako młody Spock wygląda i zachowuje się jak klon Leonarda Nimoya, zatem tu również jest wręcz doskonale. A dla całej reszty: Zoe Saldany, Karla Urbana, Simona Pegga czy Antona Yelchina, ten film był przepustką do światowej kariery. I trudno się temu dziwić! Nawet Eric Ba(na)na przebrany za Romulanina był przeuroczy w swej złowieszczej roli. 

Polecam ten film każdemu, kto kiedyś zraził się do "Star Treka", ale lubi kino akcji. Są tu efekty, jest też chemia, iskra boża i magia srebrnego ekranu. Nie ma możliwości, byście się rozczarowali. 

Wniosek: Wspaniałe, rozrywkowe kino. Tak powinno się kręcić filmy SF!


<<< Sprawdź kolejność nowej serii "Star Trek"! >>>


"Atonement" ("Pokuta")

"Atonement" ("Pokuta")

O czym to jest: Historia nieszczęśliwej miłości w ogniu II wojny światowej.

pokuta film recenzja james mcavoy keira knightley

Recenzja filmu:

Musiałem oglądać "Atonement" na dwie tury. Nie dlatego że film mnie poruszył i wzruszył, ale dlatego, że tak skrajnego i ciężkiego romansidła nie widziałem od bardzo, bardzo dawna. I pewnie nie skończyłbym tego oglądać, gdyby nie jedna zaleta - zdjęcia. Tak wspaniałe kadry i ujęcia rzadko można spotkać w kinie i nie dziwię się, że warte były nominacji do Oscara.

Zapewne po prostu nie jestem adresatem tego filmu. Melodramaty mają swoją rzeszę fanów (czy raczej fanek), którzy płaczą i wzdychają, przeżywając emocjonalne rozterki razem z bohaterami. Nie ma w tym nic złego - mnie w takim stopniu poruszają filmy wojenne - a "Atonement" to przecież film wojenny, choć pozbawiony strzelanin i scen akcji. I muszę przyznać szczerze, że przedstawienie ewakuacji Dunkierki w 1940 roku wbija w fotel, zwłaszcza dzięki kultowemu długiemu ujęciu bez cięć, w którym razem z Jamesem McAvoyem przesuwamy się po plaży obsadzonej przez rozbite, zdemoralizowane brytyjskie wojsko. Oszałamiające!

Szkoda tylko, że fabuła w ogóle do mnie nie trafiła. Poszarpana narracja, przeskakiwanie ze sceny na scenę, mieszanie fikcji z rzeczywistością, niedomówienia i szepty z offu - widać, że był tu jakiś zamysł artystyczny, ale mi ewidentnie zabrakło klucza, by go odczytać. Oczywiście James McAvoy starał się jak mógł (i jak zwykle przepięknie płakał na ekranie), a i Keira Knightley ze swoim szczękościskiem grała na poziomie (ta kobieta jest wprost stworzona do brytyjskich romansów). Rozumiem starania, rozumiem też pochwały kierowane w stronę "Atonement" - ale się do nich nie przyłączam. Jeśli chodzi o kino wojenne, zdecydowanie bardziej mnie wzrusza np. "The Thin Red Line". Dlatego tego filmu - niestety - nie polecam.

Wniosek: Gdyby nie piękne zdjęcia, nie dałoby się tego oglądać.


"Black Hawk Down" ("Helikopter w Ogniu")

"Black Hawk Down" ("Helikopter w Ogniu")

O czym to jest: Amerykańska interwencja w Somalii w 1993.

helikopter w ogniu film recenzja ewan mcgregor eric bana tom hardy

Recenzja filmu:


Nie spotkałem nigdy osoby, której nie podobałby się "Black Hawk Down". Niektórym produkcjom po prostu nie da się nic zarzucić - dlatego uznajemy je za kultowe. Film o krwawej bitwie, jaką amerykański komandosi stoczyli w Mogadiszu w 1993 roku, jest naturalną ewolucją nowoczesnego kina wojennego, rozpoczętego przez "Szeregowca Ryana". Podobnie jak film Spielberga, dzieło Ridleya Scotta jest naturalistyczne, dynamiczne i zawiera doskonałą mieszankę tragedii wojny z heroizmem amerykańskich wojaków. Ciekawy jestem, ile tysięcy chłopaków zaciągnęło się do wojska po obejrzeniu tego filmu (zwłaszcza, że premiera wypadła kilka miesięcy po 11 września).

"Black Hawk Down" oglądany z dzisiejszej perspektywy zawiera całą galerię nazwisk aktorów, wtedy często jeszcze nieznanych (jak chociażby Tom Hardy, Nikolaj Coster-Waldau czy Orlando Bloom). Główne role grają Josh Hartnett i Eric Bana, wspomagani przez takie sławy jak Ewan McGregor, William Fitchner, Tom Sizemore czy Sam Shepard. Imponujące, prawda? Chyba tylko "The Thin Red Line" (w kategorii filmów wojennych) miał mocniejszą obsadę. Aktorzy poddali się rygorystycznemu treningowi wojskowemu, by zachowywać się, mówić i wyglądać jak prawdziwi żołnierze. Efekt jest piorunujący, bo "Black Hawk Down" ogląda się jak dokument i relację z prawdziwego pola walki.

Pod względem pirotechniki ten film to istne dzieło sztuki. Minimum efektów specjalnych przy zastosowaniu prawdziwej scenografii zapewni temu dziełu nieśmiertelność. Trzeba znać ten film, po pierwsze by poznać kawałek historii USA i Afryki, a po drugie by zobaczyć jedno z arcydzieł kina wojennego. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

Wniosek: Kultowe, wybitne, poruszające kino.


"11.22.63" ("22.11.63")

"11.22.63" ("22.11.63")

O czym to jest: Nauczyciel cofa się w czasie, by powstrzymać zamach na Kennedy'ego.

22.11.63 serial recenzja stephen king dallas 63 james franco

Recenzja miniserialu:

Amerykanie mają fioła na punkcie prezydenta Kennedy'ego. Pomijając naszpikowany teoriami spiskowymi film "JFK", motyw zamachu w Dallas pojawia się bardzo często w filmach i literaturze amerykańskiej - w tym u Stephena Kinga. Miniserial "11.22.63" to ekranizacja powieści "Dallas '63", traktującej o nauczycielu, który odkrywa sposób podróży w czasie do początku lat 60. i decyduje się powstrzymać zamach na Kennedy'ego, by "zmienić świat na lepsze". Ale jak to u Kinga bywa, nie wszystko jest takie proste.

Co by nie mówić o talencie pisarskim Kinga (bo opinie bywają różne), to trzeba przyznać że wie, jak wymyślać dobre historie i wiarygodne postacie. To pewnie dlatego ekranizacje jego dzieł stanowią niemalże osobną gałąź kinematografii. Zamiana "Dallas '63" w miniserial była świetną decyzją, choć mam pewne wątpliwości, czy wartą aż ośmiu odcinków. Moim zdaniem fabuła z powodzeniem mogłaby się zmieścić w sześciu, redukując w ten sposób męczące niekiedy rozterki bohaterów i poboczne wątki (jak chociażby rodziny Harry'ego czy męża Sadie). Na szczęście - i tu wielkie oklaski - miniserial nakręcono bez zarzutu. Rzeczywistość lat 60. wygląda może nieco sztucznie, ale miło się na nią patrzy, zwłaszcza przy wielkiej dbałości o szczegóły (twórcy ewidentnie wzorowali się na wizualnym kluczu z serialu "Mad Men"). 

James Franco jest świetnym głównym bohaterem, i choć nadal przeszkadzają mi jego wodniste oczy, to przyznaję że wraz z wiekiem nabrał charakteru jak wino. Kto wie, może jeszcze będzie z niego solidny aktor? Partnerująca mu Sarah Gadon w roli Sadie jest przeurocza, zwłaszcza w tlenionych blond włosach. Również postacie drugoplanowe, jak to u Kinga bywa, wzbudzają skrajną sympatię lub nienawiść u widza - i o to właśnie chodzi. "11.22.63" umiejętnie żongluje emocjami i napięciem, co w połączeniu z intrygującym finałem daje poczucie satysfakcji z czasu spędzonego przed ekranem.

Miłośnicy twórczości Kinga odkryją tu też kilka bardzo fajnych, choć umiejętnie ukrytych smaczków, takich jak nawiązania do "Lśnienia" (Redrum!), a także do "Bastionu" (Randall Flagg i Captain Trips). Te ukłony do kingowej klasyki powodują, że aż wychodzę z siebie w oczekiwaniu na ekranizację "Mrocznej Wieży". W końcu, jak wiedzą wierni czytelnicy Stefana Króla, są światy inne niż ten, ale to Wieża jest ich centrum. Zatem dziękujemy za przygodę z "11.22.63" i prosimy o więcej!

Wniosek: Dobrze zrobione i ciekawe, choć dla mnie za długie.


"Ghostbusters" ("Ghostbusters - Pogromcy Duchów") [2016]

"Ghostbusters" ("Ghostbusters - Pogromcy Duchów") [2016]

O czym to jest: Cztery dziewczyny walczą z duchami w Nowym Jorku.

pogromcy duchów film recenzja 2016 chris hemsworth

Recenzja filmu:

Po pierwsze uwaga: trailer tego filmu jest prawdopodobnie najbardziej "znielubianym" zwiastunem w historii YouTube'a. Wersja wytwórni jest taka, że widzowie to banda mizoginów, która nie może się pogodzić z żeńskim rebootem kultowych "Pogromców Duchów" z 1984 roku. Ja z kolei uważam, że obeznana z popkulturą publika wyczuła chałę na kilometr, czego dowodem niech będzie fakt, że sale kinowe świecą pustkami. Jacy są więc nowi "Pogromcy" - strasznie straszni, czy może jednak nie? Chciałbym, żeby odpowiedź była taka prosta!

Nie ukrywam, że były momenty, w których poważnie się zastanawiałem, czy nie wyjść z sali (i całe szczęście że siedziałem w kinie, bo gdybym oglądał ten film w domu, na 99% wyłączyłbym telewizor). A byłoby szkoda, bo - abstrahując od poważnych zastrzeżeń, jakie niewątpliwie mam - to całkiem niezła produkcja. Nie jest dobra, ale też nie należy skazywać jej na wieczne potępienie. Ot wypakowana efektami komedia, która bardzo się stara oddać hołd klasycznym hitom popkultury (tak bardzo, że miejscami zamienia się w ich parodię). 

Największym zarzutem są liczne kloaczne i seksistowskie żarty, i to bardzo (bardzo!!!) niskich lotów. To humor rodem ze slapstickowych parodii z Leslie Nielsenem, wywołujący zażenowanie u każdego widza powyżej dwunastego roku życia (no bo umówmy się, kogo bawią żarty z pierdzenia waginą?). Drugim zarzutem są średnio udane Pogromczynie. Jedynie Kate McKinnon w roli niestabilnej naukowiec Holtzmann była interesująca do oglądania, podczas gdy pozostałe panie wahały się od przeciętnych do absolutnie tragicznych - ze wskazaniem na Melissę McCarthy, której postać doktor Yates była po prostu żenująca i aktorsko położona na łopatki. Sytuację ratował Chris Hemsworth w roli przygłupiego recepcjonisty, który wykazał się prawdziwym talentem komediowym. Jego postać była tak uroczo durna, że dominował każdą scenę! Gdyby nie on, byłoby naprawdę ciężko. Na plus zaliczam też udane camea całej oryginalnej obsady, nie licząc tych którzy nie żyją (Harold Ramis) lub są na aktorskiej emeryturze (Rick Moranis). Pojawiła się nawet Sigourney Weaver!

Na szczęście co film zawalił humorem i aktorstwem, nadrobił fabułą i efektami. Miłośnicy pop-artu i kwasowej atmosfery lat 70. będą zachwyceni natężeniem neonowego błękitu, różu, zieleni i purpury, jaką emanowały duchy (swoją drogą wyjątkowo zróżnicowane, ciekawe i czasami znajome - był nawet Piankowy Marynarzyk!). Dwa kciuki w górę za sprzęt Pogromczyń, który prócz standardowych karabinów i pułapek zawierał również antyduchowe pistolety, granaty, shotguny i odkurzacze. Aż miło popatrzeć! Interesującym było włączenie do filmu nutki solidnego horroru, od którego miejscami przechodziły ciarki. Rzadko trafiam na udane połączenie grozy z humorem, zatem doceniam starania reżysera. 

Gdyby tylko na planie znalazł się rozsądny producent, który kazałby wyciąć kloaczne żarty i zmienić połowę obsady, mogłoby być świetnie. A tak o włos uniknięto totalnej klęski, choć wyników finansowych to raczej nie uratuje. Osobiście liczę na sequel, który wyciągnie wnioski z błędów tej części i przywróci "Pogromców Duchów" do glorii chwały. A może by tak następny reboot?

Wniosek: Niezły film z wyjątkiem momentów, w których jest tragiczny.


"Ghostbusters II" ("Pogromcy Duchów 2")

"Ghostbusters II" ("Pogromcy Duchów 2")

O czym to jest: Naukowcy ponownie walczą z duchami w Nowym Jorku.

pogromcy duchów 2 film recenzja vigo bill murray

Recenzja filmu:

Jeśli podobała się wam pierwsza część "Pogromców Duchów", to nie ma opcji, by rozczarowała was druga! Dla mnie te filmy zlały się w jedną całość tak bardzo, że do dziś trudno mi stwierdzić, która scena była w której części. W sequelu otrzymaliśmy wszystko to, co znamy i kochamy plus jeszcze więcej!

Wraca znowu Nowy Jork dotknięty inwazją duchów, którą mogą powstrzymać wyłącznie Pogromcy. Zamiast babilońskiego bóstwa, tym razem przeciwnikiem okazał się duch okrutnego mołdawskiego króla Vigo, przy którym Dracula wygląda jak majordomus. Powraca Sigourney Weaver, powraca Rick Moranis, powracają też kultowe teksty i efekty specjalne (jak glutoplazma czy paranormalne zjawiska pogodowe). Kto z was nie zna sceny, gdy Titanic przypływa do portu? Albo gdy Statua Wolności spaceruje po Manhatannie? Albo norki na płaszczu ożywają ku przerażeniu noszącej je damy? To się nazywa impakt kulturowy!

Uwielbiam "Pogromców Duchów 2" tak samo jak jedynkę. I choć fabularnie jest to de facto ten sam film, nie uważam tego za wadę. Jeśli coś się sprzedało za pierwszym razem, można to śmiało kontynuować pod warunkiem zachowania ciągłości. Czasem silenie się na oryginalność potrafi zepsuć dobry efekt, więc po to to komu? 

Szkoda, że nigdy nie powstali zapowiadani "Pogromcy Duchów 3", ale widać taki był los tej serii. I nawet jeśli zapowiadany reboot cyklu, czyli "Pogromcy Duchów" z 2016 roku, okaże się kaszanką, to przynajmniej będziemy mieli te dwa filmy. Mi to wystarczy!

Wniosek: Równie kultowe, jak pierwsza część.


<<< Sprawdź kolejność serii o Pogromcach Duchów! >>>


"Ghostbusters" ("Pogromcy Duchów") [1984]

"Ghostbusters" ("Pogromcy Duchów") [1984]

O czym to jest: Grupa naukowców walczy z duchami w Nowym Jorku.

pogromcy duchów film recenzja 1984 piankowy marynarzyk bill murray

Recenzja filmu:

Są filmy, o których nie można powiedzieć złego słowa. Określenie "kultowe" nie oddaje w pełni impaktu, z jakim wdarły się do światowej kultury. Przykładem takiego obrazu są oczywiście "Pogromcy Duchów" - film, który nakręcono ponad trzydzieści lat temu, a mimo to nie stracił ani trochę na świeżości!

Nie spotkałem się z osobą, która nie oglądałaby tej produkcji, zatem podejrzewam że znacie ją bardzo dobrze. Ja mogę się wypowiedzieć wyłącznie w samych superlatywach. Zaczynając od fabuły: grupa nerdów postanawia spełnić swoje marzenie i zacząć łapać duchy na poważnie. Zakładają firmę, budują super sprzęt i karawanem przerobionym na duchowóz ruszają na ulice Nowego Jorku. Czego chcieć więcej? Bill Murray, Dan Aykroyd, Harold Ramis i Ernie Hudson przeszli tym samym do historii postaci popkultury i choćby nie wiem jak się starali, nigdy nie wyzbędą się tego dziedzictwa (przypomnijcie sobie "Zombieland" i słynne odwiedziny w domu Murraya). Oczywiście trzeba wspomnieć też o pięknej Sigourney Weaver i niepowtarzalnym Ricku Moranisie, którego przedwczesna emerytura przyniosła wielki cios dla światowej komedii. Z taką obsadą żaden film nie ma prawa ponieść klęski!

Najwspanialsze jest to, że efekty specjalne nie zestrzały się ani trochę. Duchy nadal straszą i bawią, a piankowy marynarzyk depczący Manhattan raz za razem rozbawia do łez. I jeszcze ta muzyka! "Pogromców Duchów" mógłbym oglądać w kółko codziennie. Nigdy mi się nie znudzą i zawsze poprawią mi humor.

A gdy wy jesteście smutni? Who you gonna call?

Wniosek: Kultowe w każdym znaczeniu tego słowa.


<<< Sprawdź kolejność serii o Pogromcach Duchów! >>>


"The Bourne Legacy" ("Dziedzictwo Bourne'a")

"The Bourne Legacy" ("Dziedzictwo Bourne'a")

O czym to jest: Były agent CIA ucieka przed złowieszczymi kolegami.

dziedzictwo bourne'a jeremy renner film recenzja

Recenzja filmu:

Kto by pomyślał, że seria o Jasonie Bournie bez Jasona Bourne'a może być interesująca? Mało tego - śmiem stwierdzić, że jest nawet lepsza! Naprawdę nie sądziłem, że przygody Aarona Crossa przyniosą mi aż taką frajdę. Oczywiście w czwartej odsłonie cyklu mamy to wszystko co poprzednio, czyli dobrego (w głębi serca) super-wyszkolonego agenta, uciekającego przed paskudnymi zabójcami z CIA o osobowości Terminatora. Ale sposób, w jaki jest to pokazane, bardziej mnie przekonuje.

Co ciekawe aktor również bardziej mi się podoba. Lubię Matta Damona, ale trochę mi się już opatrzył jako Jason Bourne. Natomiast Jeremy Renner jest świeżym powiewem w tej serii, i choć blisko jego postaci do Hawkeye'a z "Avengersów", to niekoniecznie czyniłbym z tego zarzut - wszak to sensacyjny film o szpiegach, a nie mołdawskie kino drogi z metafizycznym przesłaniem. Należy też podkreślić, że producenci sypnęli kasą i w rolach drugoplanowych (obok obsady z poprzednich filmów) znaleźli się również Edward Norton, Rachel Weisz czy mój ulubieniec Oscar Isaac! No i jak tu nie lubić tego filmu?

Akcja "Dziedzictwa" dzieje się w zasadzie równolegle do "Ultimatum", uzupełniając wątek siatki szpiegów CIA o nowe elementy. Rzecz jasna zachowano wszystko to, co uczyniło filmy o Bournie popularnymi - mamy ucieczki, pościgi samochodowe, dynamiczne mordobicie i sporo parkoure'u. Ale nie brakuje też sporej ilości strzelanin (to de facto nowość!), a i trup sypie się obficiej niż w poprzednich częściach. Nazwałbym to bardzo udaną hybrydą filmu akcji z dobrym thrillerem. 

Wolałbym, żeby od tego momentu seria utrzymała Crossa jako głównego bohatera, spychając Bourne'a na drugi plan. Nie jestem pewien, czy powrót Matta Damona w piątej części to dobry czy zły pomysł - ocenię w kinie. Ale liczę na to, że Renner jeszcze powróci do tej roli. Obym nie tylko ja tego chciał!

Wniosek: Najfajniejsza część serii. Czekam na więcej przygód agenta Crossa!


<<< Sprawdź kolejność przygód Jasona Bourne'a! >>>


"The Bourne Ultimatum" ("Ultimatum Bourne'a")

"The Bourne Ultimatum" ("Ultimatum Bourne'a")

O czym to jest: Jason Bourne nadal mści się na złych agentach CIA.

ultimatum bourne'a matt damon film recenzja

Recenzja filmu:

Seria o przygodach Jasona Bourne'a nie traci tempa! Po dynamicznej "Krucjacie" dostaliśmy równie wartkie "Ultimatum", które jest (póki co) najlepiej nakręconym filmem z serii. Jednak nie powinniśmy do końca traktować "Ultimatum" jako osobnej produkcji, ponieważ tak mocno spaja się z poprzednią częścią, że to de facto ten sam obraz. Niech dowodem będzie to, że pierwsze pół filmu dzieje się pomiędzy przedostatnią i ostatnią sceną "Krucjaty"!

Na plan zdjęciowy powrócili aktorzy znani z poprzednich części, co jeszcze bardziej podkreśla spójność historii. A co słychać u samego Bourne'a? Praktycznie to samo co poprzednio - musi uciekać przed CIA i zdemaskować złych agentów, bezkarnie mordujących ludzi w świetle prawa. Mamy zatem klasyczne pościgi samochodowe, mylenie tropów, doskonałe sceny walki wręcz (nawalanka w Tangerze to majstersztyk!), a także sporą dawkę imponującego parkouru. Do listy miast zdemolowanych przez Bourne'a, prócz wspomnianego Tangeru, dołączył też Londyn, Madryt i Nowy Jork. Co by nie mówić, ciągła zmiana lokacji wychodzi tej serii na dobre!

Mam jednak zastrzeżenia co do fabuły - owszem, jest dynamicznie i ciekawie, ale ileż można? Już trzeci raz praktycznie oglądamy to samo. Nie wiem, kiedy Jason Bourne zakończy swoje przygody, ale jeśli mają trwać dalej, trzeba by je jakoś zróżnicować. Nawet CIA ma ograniczone zasoby złych agentów, prawda? No a teraz czas zabrać się za "Dziedzictwo", czyli pierwszego Bourne'a bez Bourne'a. Ciekawe jak się to uda.

Wniosek: Nadal fajne! Choć powoli robi się wtórne.


<<< Sprawdź kolejność przygód Jasona Bourne'a! >>>


"The Big Bang Theory" ("Teoria Wielkiego Podrywu")

"The Big Bang Theory" ("Teoria Wielkiego Podrywu")

O czym to jest: Grupa nerdów próbuje znaleźć kobiety w swoim życiu.

teoria wielkiego podrywu serial recenzja jim parsons sheldon lenard penny

Recenzja serialu:

Czasem - nieczęsto, ale to się zdarza - widz ogląda jakiś film lub serial i ma wrażenie, że patrzy na swoje życie. Tak było w moim przypadku, gdy w końcu zabrałem się za kultowe "The Big Bang Theory". To de facto unowocześniona, dostosowana do współczesności wersja "Przyjaciół", tyle że (zgodnie z duchem czasów) zamiast grupy yuppies mamy do czynienia z nerdami, których pasjonują: nauka, komiksy, gry, figurki, konwenty i szeroko rozumiana popkultura. Zupełnie jak u mnie!

No, może poza fizyką teoretyczną, bo na tym się nie znam. Ale osobiście znam mnóstwo osób o podobnych zainteresowaniach, a co więcej jestem przekonany, że na całym świecie są ich miliony. To młodzi mężczyźni (rzadziej kobiety), którzy nierzadko wolą świat marzeń od prawdziwego życia. A gdy przychodzi im poznać prawdziwą "drugą połówkę", muszą skonfrontować swoje dziwactwa i nawyki z rzeczywistością. Nie martwcie się jednak o ich los - wszak "The Big Bang Theory" to serial komediowy, zatem wszystko musi mieć happy end. 

Niekwestionowaną gwiazdą serialu jest Jim Parsons w roli Sheldona Coopera, dotkniętego zespołem Aspergera genialnego fizyka. To nie jest poważna, ponura choroba jak w "A Beautiful Mind" czy "The Imitation Game". Jeśli już, to bliżej jej do społecznie nieszkodliwego dziwactwa, jak u Rodneya McKaya ze "Stargate: Atlantis". Parsons zawojował telewizję swoją kreacją, zgarniając cały koszyk nagród Emmy - i zasłużenie! Towarzyszą mu desperacko szukający dziewczyny współlokator Lenard, piękna sąsiadka Penny, seksualnie niezaspokojony Howard i nieśmiały Hindus imieniem Rajesh (a także, w kolejnych sezonach, ich dziewczyny). Wychodzą z tego przygody paczki dobrych znajomych, a my jako widzowie śledzimy ich losy przez wiele sezonów, ciesząc się ich sukcesami. Brzmi jak przepis na doskonały serial, prawda?

"The Big Bang Theory" jest kultową produkcją. Zabawną, inteligentną, choć w późniejszych sezonach humor niestety obniżył loty, niebezpiecznie blisko krążąc czasami nad amerykańskim, kloacznym dowcipem. Na szczęście serial wciąż da się oglądać, choć polecam zrobić to w całości na raz. Wtedy zabawa jest o wiele większa!

Wniosek: Dla nerdów to jak film dokumentalny. Kultowo zabawny.


"The Legend of Tarzan" ("Tarzan: Legenda")

"The Legend of Tarzan" ("Tarzan: Legenda")

O czym to jest: Tarzan ratuje Afrykę.

tarzan legenda margot robbie film recenzja

Recenzja filmu:

Czy jest tu ktoś, kto nie zna Tarzana? Historia wychowanego przez goryle angielskiego lorda rozbudza wyobraźnię światowej publiczności od czasów pierwszej książki z 1912 roku. Wiecie, że pierwsza ekranizacja powstała już w 1918 jako film niemy? I kto śmie powiedzieć, że Tarzan nie jest kultową postacią?

Nasz szlachetny biały dziki miał okazję pojawić się na ekranie już co najmniej kilkadziesiąt razy. Oceńmy zatem jego najnowsze wcielenie w postaci "The Legend of Tarzan", nakręconego przez Davida Yatesa - człowieka, który dał nam połowę filmów o Harrym Potterze. Co by nie mówić, pan Yates wie jak kręcić kino przygodowe. Nawet z tak - powiedzmy to wprost - głupawego, rasistowskiego i naukowo niewiarygodnego tematu, jakim jest historia Tarzana, dał radę wyciągnąć zajmujące widowisko. Jeśli miałbym użyć jednego słowa do opisania tego filmu, powiedziałbym: fajny. Ale czy mi się podobał? No niekoniecznie, choć na pewno nie bolał przy oglądaniu. Nastawiłem się na prostą przygodówkę i właśnie to miałem okazję zobaczyć. Proste prawdy, szczęśliwe zbiegi okoliczności, szlachetni Afrykanie i chciwi kolonizatorzy, a także pochwała natury i dzikiej przyrody. "The Legend of Tarzan" to po prostu bajka, która udaje poważny film. Ale niewiele tu więcej sensu niż w "Mumii" czy "Indianie Jonesie"

Aktorstwo wyszło poprawnie, co jest ogromnym plusem, bo kiepscy aktorzy bez problemu położyliby ten film. Alexander Skarsgård znakomicie wypadł jako Tarzan - odpowiednio umięśniony, wysoki, dziki, a jednocześnie łagodny i niewinny. Sporym zaskoczeniem była obecność Samuela L. Jacksona, który stanowił konieczne komediowe ujście dla przygód naszego dzikusa. Z kolei Jane grana przez Margot Robbie jak zwykle robiła za wsparcie estetyczne - bo umówmy się, że Robbie wygląda zjawiskowo, ale talentem aktorskim nie powala. Trzeba też wspomnieć, że Christopher Waltz jako zły kolonizator robił jak zawsze solidną robotę. Może i nie wniósł nic odkrywczego, ale przecież uroczy z niego łotr, nieprawdaż? Zatem pod tym względem nie mam się do czego przyczepić.

Efekty CGI były poprawne, choć nie powalały (zwłaszcza w kategorii animacji goryli - porównajcie to sobie chociażby z "Dawn of the Planet of the Apes"). Ale nikt tym filmem nie celuje w Oscara, zatem nie bądźmy czepialscy. To typowe popcornowe kino, a zatem jako takie ma prawo do pewnych uchybień. A my z całą pewnością mamy prawo, by dobrze się bawić oglądając przygody Tarzana!

Wniosek: Zadziwiająco przyjemna przygodówka. Choć głębi tu nie ma.


"The Bourne Supremacy" ("Krucjata Bourne'a")

"The Bourne Supremacy" ("Krucjata Bourne'a")

O czym to jest: Jason Bourne mści się na złych agentach CIA.

krucjata bourne'a matt damon film recenzja

Recenzja filmu:

Jak ja lubię, gdy sequel okazuje się lepszy od oryginału! To zawsze przyjemna niespodzianka, bo zazwyczaj serie filmowe mają tendencję do degeneracji, zamiast rozwoju. Tymczasem "Krucjata Bourne'a" zachowuje klimat pierwszego filmu, jednocześnie szlifując go tam, gdzie były niedociągnięcia - czyli przede wszystkim w scenach akcji.

O ile "Tożsamość Bourne'a" była produkcją na wskroś szpiegowską, to "Krucjata" jest już szpiegowsko-sensacyjną. Dwa razy tyle pościgów, dwa razy tyle zwrotów akcji i dwa razy tyle fajnych pomysłów. W sequelu powróciły niemal wszystkie postacie z jedynki, dzięki czemu ogląda się to praktycznie jak jedną opowieść. A jako wisienkę na torcie dodam, że do obsady dołączono Karla Urbana, mojego ulubionego drewnianego aktora! Jak możecie się domyśleć, źli agenci CIA nie zostawili Jasona Bourne'a w spokoju, zakłócając mu sielską emeryturę w Indiach. Uzbrojony w pomysłowość i perfekcyjne wyszkolenie, ex-agent wyrusza zatem w ciemne zaułki Berlina i Moskwy, by dopaść swoich prześladowców. Jestem usatysfakcjonowany, bowiem postać Bourne'a przestała błądzić jak dziecko we mgle, stając się najbardziej pomysłowym szpiegiem w historii kina. I o to chodziło!

Spotkałem się z zarzutami co do pracy kamery w tym filmie - dlatego, że większość ujęć była kręcona z ręki. Jednak ja stoję na stanowisku, że dodało to tej historii niezbędnej dynamiki i tempa. Pościgi oglądało się dzięki temu z dużą przyjemnością, a przecież o to chodziło. Jeśli tylko ten klimat zostanie utrzymany, z chęcią obejrzę kolejne części cyklu. Prawdę mówiąc nie mogę się już doczekać.

Wniosek: Żwawe kino sensacyjne. Przyjemnie się ogląda.


<<< Sprawdź kolejność przygód Jasona Bourne'a! >>>


"The Bourne Identity" ("Tożsamość Bourne'a")

"The Bourne Identity" ("Tożsamość Bourne'a")

O czym to jest: Szpieg z amnezją ucieka przed CIA.

tożsamość bourne'a matt damon film recenzja

Recenzja filmu:

Seria filmów o przygodach ex-szpiega CIA, Jasona Bourne'a, rozwinęła się już na tyle mocno, że nie mogę jej dłużej ignorować. Z reguły nie przepadam za kinem szpiegowskim, ale pewne produkcje wypada znać. Zatem zanim na ekranach pojawi się piąta część, czyli "Jason Bourne", postanowiłem nadrobić braki.

Potwierdzam, że "Tożsamość Bourne'a" to całkiem niezłe, choć typowe kino szpiegowskie. Główny bohater (świetny jak zawsze Matt Damon) w roli super-wyszkolonego szpiega, tropiąca go złowieszcza organizacja, pościgi, mordobicie, paryskie klimaty (jakże charakterystyczne dla kina końca lat 90.), technologiczne gadżety i sporo zwrotów akcji. Jason Bourne to taki James Bond na poważnie - jego przygody sprawiają wrażenie, jakby mogły się wydarzyć w rzeczywistości (i nie zawierają niewidzialnych samochodów lub wyrzutni rakiet w zegarku). Sceny akcji schodzą w tym filmie na drugi plan, a fabuła skupia się na wnętrzu głównego bohatera i jego emocjonalnych rozterkach. Przyznaję, że to miła odmiana w morzu bondowego i niby-bondowego kina (jak "Kingsman").

Gdybym bardziej lubił filmy o szpiegach, to pewnie "Tożsamość" podobałaby mi się bardziej. A tak było okej, lecz bez fajerwerków. W zasadzie nie pogardziłbym większą ilością dynamicznej akcji w świecie Jasona Bourne'a... Ale przecież przede mną jeszcze cztery części, więc może się doczekam.

Wniosek: Klasyczne kino szpiegowskie. Dla fanów gatunku.


<<< Sprawdź kolejność przygód Jasona Bourne'a! >>>


"Independence Day: Resurgence" ("Dzień Niepodległości: Odrodzenie")

"Independence Day: Resurgence" ("Dzień Niepodległości: Odrodzenie")

O czym to jest: Kosmity ponownie atakować Ziemia!

dzień niepodległości odrodzenie film recenzja jeff goldblum bill pulman

Recenzja filmu:

Nikt nie spodziewał się tego filmu. Nieczęsto zdarza się, by ktoś kręcił sequel po dwudziestu latach od wypuszczenia oryginału - i to jeszcze z tą samą obsadą! Odnoszę jednak wrażenie, że "Resurgence" nie był nikomu potrzebny do szczęścia. Oryginalny "Dzień Niepodległości" był filmem w sam raz na środek lat 90., gdzie triumfował gwiaździsty sztandar, a ufoki można było pokonać tak samo łatwo jak każdego innego zbira, który chciał zagrozić USA. To pozostawia nam pytanie - czy taka forma jest nadal aktualna w 2016 roku?

Od razu zaznaczę, że "Resurgence" nie próbuje być poważnym science fiction jak "District 9" czy "Edge of Tomorrow". To raczej mix oryginału i klasycznych przygodowych seriali SF, takich jak "Stargate: Atlantis". Mamy więc (w założeniu) niezwykłe zbiegi okoliczności, proste rozwiązania skomplikowanych problemów, postacie odbite jak z kliszy, a także konieczną dawkę kukurydzianego patriotyzmu "ku pokrzepieniu serc". Takie mieszanki bywają udane, jednak Roland Emmerich chyba jakiś czas temu stracił dryg do takiego kina (czego najlepszym przykładem jest okropny "2012"). Niestety "Resurgence", mimo całej swojej widowiskowości, jest obrazem dosyć nudnym i rozczarowującym. Co najgorsze młoda ekipa aktorów wypada wręcz tragicznie, może z wyjątkiem Liama Hemswortha. Jedyne co ratuje widza to zabawny jak zawsze Jeff Goldblum, a także znakomity Bill Pullman - nadal najlepszy fikcyjny Prezydent USA w historii kina.

Fabularnie "Resurgence" nie jest wiele mądrzejszy od pierwszej części, ale to nie przebieg akcji jest tu problemem, a montaż i reżyseria. Zwłaszcza w pierwszym akcie mamy za dużo lokalizacji i za dużo postaci, które rozpraszają koncentrację widza i nie pozwalają skupić się na tym co ważne. Zdaję sobie sprawę, że Emmerich chciał zrobić kino widowiskowe, aczkolwiek chaos nie jest najlepszym przepisem na udany film. A wprowadzanie postaci z oryginału tylko po to, by szybko je zabić, nie ma najmniejszego sensu!

Czy mimo powyższych zastrzeżeń cieszę się, że nakręcono "Resurgence"? Zadziwiająco tak. To wciąż widowiskowe SF i kontynuacja ciekawego alternatywnego świata. Zakończenie daje nam wyjście na kolejny film lub nawet cały cykl, choć rozczarowujące wyniki kasowe raczej oddalają tę perspektywę. Nie będę płakał, jeśli nie powstaną kolejne części, ale jeśli pojawią się na ekranie, na pewno pójdę je obejrzeć. Tylko radzę zmienić reżysera.

Wniosek: Widowiskowe, choć niestety dosyć nudne.


<<< Sprawdź kolejność serii "Dzień Niepodległości"! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger