"American Made" ("Barry Seal: Król Przemytu")

"American Made" ("Barry Seal: Król Przemytu")

O czym to jest: Historia życia Barry'ego Seala, szpiega CIA i przemytnika.

barry seal król przemytu film recenzja cruise gleeson

Recenzja filmu:

Tom Cruise od dobrych paru lat jest dla mnie wyznacznikiem dobrego kina. Co trafię na film z jego udziałem, to mi się podoba! A jeśli Cruise ponownie łączy siły z reżyserem "Edge of Tomorrow", to można być pewnym, że żaden widz nie wyjdzie z kina rozczarowanym. Tym bardziej, jeśli film jest kręcony w klimacie lat 70., tak przecież ostatnio modnych.

Barry Seal - prawdziwa postać - był amerykańskim pilotem linii pasażerskich, który rozpoczął współpracę z CIA jako szpieg. Latał szybkim dwusilnikowym samolotem nad różnymi krajami Ameryki Południowej, dostarczając zdjęcia i materiały wywiadowcze. Niedługo później został kurierem, a potem przemytnikiem narkotyków, broni, ludzi i wszystkiego innego, co tylko dało się przewieźć. Na jednym kursie zarabiał tyle pieniędzy, że nie wiedział gdzie je chować i co z nimi zrobić. Kojarzycie serial "Narcos" i dylematy Pablo Escobara na temat tego, co robić z banknotami? Barry Seal miał podobnie (zresztą w rzeczywistości sam też pracował dla Escobara). O tym opowiada film "American Made", wpisujący się w popularną narrację dynamicznego kina akcji, opartego na faktach. Jeśli znacie i lubicie film "War Dogs", to "American Made" jest jego duchowym bliźniakiem. W obydwu przypadkach główny bohater (czy też bohaterowie) wplątali się w świat, na który nie byli gotowi i musieli ponieść odpowiednie konsekwencje. Bardzo pouczające!

Tom Cruise, któremu scjentologiczna wiara najwyraźniej zafundowała nowe sklonowane ciało, radzi sobie jak zwykle świetnie. Trzeba oddać temu aktorowi, że nadal jest niekwestionowaną gwiazdą i skupia na sobie blask jupiterów. To zawsze prawdziwa przyjemność oglądać go na ekranie. Drugą wartą wspomnienia kreacją jest wspinający się po szczeblach hollywoodzkiej sławy neurotyczny rudzielec Domhnall Gleeson, jeden z najbardziej interesujących przedstawicieli nowej fali kina. Naiwny (choć starszy) pilot i bezwzględny (choć młody) szpieg CIA. Takie duety lubię!

"American Made" to bardzo interesująca prawdziwa historia, podkoloryzowana i uproszczona tam gdzie trzeba, ale mimo to wciąż porywająca. Mam nadzieję, że będzie się kręcić coraz więcej takich filmów. Rzeczywistość jest pełna rewelacyjnych scenariuszy pisanych przez życie, trzeba tylko po nie sięgnąć!

Wniosek: Dobre, ciekawe, świetnie nakręcone kino.


"Death at a Funeral" ("Zgon na Pogrzebie")

"Death at a Funeral" ("Zgon na Pogrzebie")

O czym to jest: Na stypie dochodzi do serii nieprzewidzianych wydarzeń.

zgon na pogrzebie film brytyjski 2007 dinklage

Recenzja filmu:

Opisując "Zgon na Pogrzebie" mam na myśli rzecz jasna brytyjski oryginał z 2007 roku, a nie tragiczny amerykański remake z 2010 roku w stylu "afroamerykańskiej komedii" (ostrzegam, nie oglądajcie tego). Na szczęście mimo 10 lat na karku, oryginalny film broni się znakomicie i wciąż dostarcza frajdy przy oglądaniu.

To udany miks czarnego brytyjskiego humoru, psychodelicznego absurdu i komedii pomyłek. Rzecz dzieje się w stereotypowej angielskiej rodzinie, w której umiera senior domu. Jego syn organizuje stypę, na której pojawiają się arogancki brat, dystyngowana mamusia, postrzeleni kuzyni i koledzy, zramolały wujek, pewien księgowy pod wpływem narkotyków oraz tajemniczy karzeł z sekretem dotyczącym zmarłego. Czy w takim towarzystwie stypa ma szansę dotrwać do końca? I czy wszyscy ją przeżyją?

Nie jest to długi film, trwa zaledwie półtorej godziny. Ale to wystarczy, by poprawić nastrój nawet najbardziej ponurego widza. Pomaga w tym gwiazdorska obsada: popularny obecnie dzięki "Grze o Tron" Peter Dinklage (a także znany z tego samego serialu, zmarły już Peter Vaughan), bezbłędny Alan Tudyk (najlepsza kreacja w tym filmie!) oraz kultowy Ewen Bremner, jeden z najsłynniejszych szkockich aktorów. Jest na co popatrzeć! Dodajmy jeszcze, że reżyserem "Zgonu" jest sam Frank Oz - czy trzeba dodawać coś więcej?

Polecam zarówno do jednokrotnego obejrzenia, jak i wracania raz na parę lat. Takie filmy się nie starzeją.

Wniosek: Całkiem zabawna komedia. Fajnie się ogląda.


"The Hitman's Bodyguard" ("Bodyguard Zawodowiec")

"The Hitman's Bodyguard" ("Bodyguard Zawodowiec")

O czym to jest: Agent ochrony musi dostarczyć płatnego zabójcę na proces dyktatora.

bodyguard zawodowiec film reynolds jackson

Recenzja filmu:

Ryan Reynolds i Samuel L. Jackson razem w komedii sensacyjnej? Shut up and take my money! Zwiastun obiecywał niezły wakacyjny hit, czyli pozbawioną hamulców zabawną strzelankę w stylu dawnych hitów jak "Zabójcza Broń". Bardzo się cieszę, że wraca moda na humorystyczne filmu akcji - czego dowodem jest chociażby zeszłoroczny przebój "The Nice Guys". Nie dziwi mnie też obsada: Ryan Reynolds jak wiadomo, korzysta ostatnio z fali popularności na bazie "Deadpoola", a Samuel L. Jackson mimo prawie 70 lat na karku wygląda, jakby zahibernował się dwie dekady temu. To jest prawdziwy kultowy aktor!

Gratuluję scenarzyście pomysłu na film. Oto bowiem Trybunał w Hadze sądzi prezydenta Łukaszenkę za zbrodnie przeciwko ludzkości (w tej roli świetny, jak zawsze niezawodny jako czarny charakter Gary Oldman). Oczywiście wspomniana postać nie nazywa się Łukaszenko, ale jest prezydentem Białorusi, zatem nawiązania do znanego nam satrapy są aż nadto czytelne. Kluczowym świadkiem, który ma go pogrążyć, jest płatny zabójca (w tej roli Jackson). Pytanie tylko, czy dożyje do procesu, by móc zeznawać... Pomóc ma w tym elitarny agent ochrony (Reynolds), zajmujący się utrzymywaniem przy życiu różnego rodzaju szemranych kolesi. Na drodze naszej niedobranej pary stanie cała masa białoruskich zbirów, którzy stworzą piękny szlak trupów od Anglii aż po Holandię. Będą ginąć na ulicy, w samochodach, na motorach, w łodziach, w klubach, sklepach, parkach i gmachach użyteczności publicznej, żegnani przez cięte riposty głównych bohaterów. Zupełnie jak w latach 90.!

"Bodyguard Zawodowiec" (swoją drogą bardzo sprytny polski tytuł) jest dokładnie takim filmem, jakiego się spodziewacie po obejrzeniu trailera. Owszem, większość dobrych scen jest w zwiastunach. I owszem, na drugi dzień zapomina się połowy fabuły. Ale co z tego, skoro przedtem można się porządnie pośmiać? Reynolds robi co może, choć nie jest zbyt wielkim aktorem (nie za bardzo wychodzą mu poważniejsze role - patrz "Life"). Ale do takiej lekko slapstickowej i lekko wulgarnej komedii nadaje się w sam raz. Ale za to Samuel L. "Motherfucker" Jackson dosłownie miażdży! Zawłaszcza każdą scenę i winduje frajdę z oglądania pod sam nieboskłon. Jeśli tylko lubicie tego aktora, nie możecie przegapić "Bodyguarda Zawodowca". To jedna z najlepszych ról Jacksona tej dekady!

Mimo tych zalet niestety nie da się ukryć, że "Bodyguard Zawodowiec" nie zaskakuje, nie porywa i nie jest w żaden sposób odkrywczy. Pozwala się dobrze bawić podczas seansu... i tyle. Prawdopodobnie oceniłbym ten film wyżej, gdybym nie widział dziesiątek mu podobnych. W normalnych okolicznościach dałbym trzy chomiki, ale Jackson podnosi ocenę o jednego chomika więcej. Dla niego warto poświęcić te dwie godziny!

Wniosek: Takie sobie, ale za to Samuel L. Jackson wybitny!


"The Dark Tower" ("Mroczna Wieża")

"The Dark Tower" ("Mroczna Wieża")

O czym to jest: Ostatni Rewolwerowiec walczy z Człowiekiem w Czerni, by ocalić wszechświat.

mroczna wieża film stephen king elba mcconaughey

Recenzja filmu:

Zanim wypowiem się na temat tego filmu, muszę zaznaczyć, że jestem ogromnym fanem literackiego cyklu "Mroczna Wieża" autorstwa Stephena Kinga. Przeczytałem wszystkie osiem tomów z wypiekami na twarzy, poznałem też wielotomową serię prequelowych komiksów. Na nakręcenie adaptacji czekałem od lat i miałem co do niej ogromne oczekiwania. Dlatego moja recenzja jest podwójna - z jednej strony wypowiem się na temat filmu jako takiego, a z drugiej ocenię go jako adaptację kultowego i ogromnego materiału źródłowego.

Na wstępie powiedzmy sobie wprost, że książkowa "Mroczna Wieża" to zlepek tylu motywów i wątków, że próba ekranizacji to fabularny koszmar scenarzysty. Western, horror, kryminał, science-fiction, fantasy, film gangsterski - wszystkie gatunki wrzucone do jednego kotła i solidnie zamieszane. Wszyscy się spodziewali, że filmowa "Mroczna Wieża" będzie dosłowną ekranizacją pierwszego tomu, czyli "Rolanda". A tymczasem reżyser i producenci wycięli wszystkim niezły numer. Film jest bowiem zlepkiem wątków z kilku książek - z czego najwięcej wzięto chyba z siódmego tomu, nomen omen "Mrocznej Wieży" (mam tu na myśli więzienie Algul Siento, Łamaczy Promienia i Taheenów). W tym kontekście nikogo nie powinien dziwić tytuł filmu. A co do zmian fabularnych, to nie ma co się oburzać - wierni fani zrozumieją wszystko widząc, że filmowy Roland nosi przy sobie Róg Elda. Ktokolwiek dotrwał do ostatniej strony książek ten zrozumie, jak sprytnie twórcy rozwiązali problem wszelkich nieścisłości. Absolutna rewelacja! Bardzo mnie ciekawi, czy na ten pomysł wpadł sam Stephen King, czy któryś ze scenarzystów.

Oczywiście nie brakuje tu wątków z innych części cyklu - jest chociażby kultowe credo Rewolwerowców, Portale, Tęcza Maerlyna czy Dixie Pig. Co również istotne, "Mroczna Wieża" w tam samo dużym stopniu jak do książek, nawiązuje do innych ekranizacji dzieł Kinga, ze szczególnym wskazaniem na "Lśnienie", "Mr Mercedes" oraz "To". Nic w tym dziwnego, bo według samego autora cykl "Mroczna Wieża" to jego opus magnum, do którego nawiązują wszystkie książki i opowiadania, jakie stworzył w swoim życiu (wychodzi z tego takie quasi-uniwersum). Mimo to wiele opinii zarzuca filmowej "Mrocznej Wieży" zbytnie spłycenie i odgórne potraktowanie kingowej mitologii. Ale czy rzeczywiście? Owszem, film pozostawia uczucie niedosytu, ale nie z powodu płycizn fabuły, a raczej tego, że ewidentnie jest to tylko jedna z wielu przygód Rolanda Deschaine'a w drodze do tytułowego Centrum Wszechświata. Dlatego mam nadzieję, że powstaną kolejne części (w formie filmu lub serialu), które pociągną wątki dalej. Myślę, że wtedy wszyscy docenią ten film jako dobry wstęp do epickiej historii.

Drugą mocną kontrowersją był wybór aktorów. Nie da się ukryć, że Idris Elba mało przypomina książkowy pierwowzór Rolanda, wzorowany na Clincie Eastwoodzie. Ale czy naprawdę typ milczącego herosa-macho, aktualnego w latach 80. (gdy powstała pierwsza książka), przyciągnąłby serca widowni w 2017 roku? Mam pewne wątpliwości. Roland Idrisa Elby to zmęczony walką i ciągłymi porażkami zgorzkniały człowiek, który de facto już się poddał. Nie obchodzi go Mroczna Wieża i ocalenie wszechświata. Jedyne czego chce, to zemsta na Człowieku w Czerni, odpowiedzialnego za wszelkie nieszczęścia w jego życiu. To dość nowatorskie podejście do postaci Rewolwerowca, jakiego znamy z książek, i nawet mi się podobało. Swoją drogą Matthew McConaughey jest odpowiednio diaboliczny i złowieszczy, jak przystało na postać Czarnoksiężnika - jego kreacja zasługuje na wielkie uznanie. Podobnie niezły jest Tom Taylor w roli Jake'a Chambersa, młodego chłopca którego losy i talenty zmienią życie Rolanda, i być może całego wszechświata. 

Na samym końcu wspomnę o znakomitych efektach specjalnych i scenach akcji, a zwłaszcza westernowej rzeźni w wykonaniu Rolanda. Jest na co popatrzeć! Myślę, że osoby które nigdy nie czytały książek Kinga, ocenią "Mroczną Wieżę" jako niezły i widowiskowy film akcji - a przecież o to chodziło. A że jest krótki? Pewien reżyser powiedział kiedyś, że gdy podczas montażu usuwa scenę, a film bez niej dalej ma sens, oznacza to że była niepotrzebna. W "Mrocznej Wieży" nie ma niepotrzebnych scen i dłużyzn, ale to dobrze wpływa na tempo opowieści. Film jest wartki, ciekawy, wzbudzający ciarki i zachęcający do dalszych przygód. Oby je kiedyś nakręcono!

Wniosek: Niezłe jako film i całkiem w porządku jak na adaptację.


"Valerian and the City of a Thousand Planets" ("Valerian i Miasto Tysiąca Planet")

"Valerian and the City of a Thousand Planets" ("Valerian i Miasto Tysiąca Planet")

O czym to jest: Kosmiczni agenci ratują międzygatunkową stację kosmiczną przed zagładą.

valerian i miasto tysiąca planet film rihanna cara delevingne

Recenzja filmu:

Reżyser jest tak dobry, jak jego ostatni film. Dlatego gdy usłyszałem, że Luc Besson kręci adaptację kultowego, francuskiego komiksu science fiction "Valerian", nie pomyślałem: Wow, nowy film od reżysera "Piątego Elementu", tylko raczej: Ojej, nowy film od reżysera "Lucy"...  Niemniej postanowiłem dać mu szansę, choć trailery - umówmy się - nie należały do wybitnych i przypominały mi dość mocno serial "Farscape".

To prawdziwa sztuka nakręcić dobrą space operę. Sporo tu kultowej konkurencji (zaczynając od "Gwiezdnych Wojen", a na "Strażnikach Galaktyki" kończąc). Aby się wybić w takim tłumie, efekty specjalne muszą stać na naprawdę wysokim poziomie. Dodatkowo fabuła i gra aktorska muszą spełniać wszystkie wymogi pierwszoligowego kina. Niedawny przykład niewypału, jakim było "Jupiter Ascending" pokazał, że łatwo w tym gatunku o finansową klapę. "Valerian" jest wprawdzie lepszy od wspomnianego dzieła sióstr Wachowskich, ale do ideału mu nieco brakuje. Ma bardzo mocne plusy - po pierwsze jest fajny, w takim ogólnym rozumieniu tego słowa. Dobra space opera to atrakcyjna bajka w kosmosie, pełna przygód, szalonych pomysłów, zakręconych postaci i swoistego luzu. Taki właśnie jest "Valerian". Po drugie, to wizualne arcydzieło, najdroższa w historii produkcja kina europejskiego, która mądrze zainwestowała każde euro przeznaczone na efekty. Nawet jeśli nie przebija w tym aspekcie ostatnich produkcji z "Marvel Cinematic Universe", to przynajmniej się z nimi zrównuje. Po trzecie, fabuła mniej więcej trzyma się kupy i zaskakuje kilkoma świetnymi elementami, takimi jak choćby geneza Alphy, Miasta Tysiąca Planet. No i po czwarte, wizualnie to niemalże kopia kultowego "Piątego Elementu" - te same kostiumy, podobny wygląd broni, statków i technologii, a także ras kosmitów. Oraz oczywiście uniwersalnego przesłania na temat transgalaktycznej siły miłości. No to skoro jest tak dobrze, to czemu film zbiera kiepskie recenzje?

Ponieważ zabrakło ostatniego, kluczowego (żeby nie powiedzieć: "piątego") elementu: gry aktorskiej. Dobry film przygodowy musi mieć sympatycznego protagonistę, który z miejsca inspiruje i zachęca, by (choćby w wyobraźni) iść w jego ślady. Taka jest Rey czy Jyn Erso z "Gwiezdnych Wojen". Taki jest Star-Lord ze "Strażników Galaktyki". Tacy są Korben i Leeloo z "Piątego Elementu". Ale już nie Valerian i Laureline. Cara Delevingne, którą ostatnio widzieliśmy jako imponującą Enchantress w "Suicide Squad", wygląda wprawdzie świetnie... ale nie jest w ogóle sympatyczna. Wieje od niej chłodem profesjonalnej modelki, którą zresztą wcześniej była, zanim zajęła się aktorstwem. Z kolei Dane DeHaan jako Valerian nie nadaje się na galaktycznego herosa - to chłopak o aparycji młodego DiCaprio, który był świetny jako Zielony Goblin w "The Amazing Spider-Man 2", ale jako zbawienie wszechświata wypada dość niewiarygodnie. Powiedzmy to sobie wprost: nasi bohaterowie to dwójka aroganckich dzieciaków, a nie doświadczeni kosmiczni agenci. Może gdyby był to film klasy origin, przedstawiający ich pierwszą misję... Ale niestety. Czarę goryczy przelewa Rihanna, która wprawdzie wygląda i tańczy świetnie, ale na aktorkę to się nie nadaje. Na plus mogę wymienić jedynie niezawodnego Clive'a Owena i zabawnego Ethana Hawke'a jako kosmicznego alfonsa. Niestety te dwie małe role nie wystarczą, by uratować obsadę tego filmu.

Wyszedłem z kina zadowolony, pomimo pewnej ilości dziur i luk w scenariuszu (takich jak nieco absurdalna misja na międzynarodowym targowisku), drewnianych dialogów i nieznośnie wydłużonych scen (otwierająca sekwencja na planecie Mül to niemalże film krótkometrażowy). Żałuję jednocześnie, że nie sięgnięto głębiej do kieszeni i nie zatrudniono bardziej doświadczonych, lepszych aktorów w rolach głównych. Może wtedy byłaby szansa na sequel? 

Wniosek: Wizualnie imponujące i fajne, choć mogło być lepsze.


"Star Trek: The Next Generation" ("Star Trek: Następne Pokolenie")

"Star Trek: The Next Generation" ("Star Trek: Następne Pokolenie")

O czym to jest: Przygody nowej załogi statku kosmicznego U.S.S. Enterprise.

star trek następne pokolenie serial picard patrick stewart

Recenzja serialu:

No i kolejny serial z uniwersum "Star Treka" zaliczony. Na początku nie było łatwo. Byłem w stanie przełknąć przestarzałą, leciwą konwencję w przypadku "The Original Series" - wszak tamten serial powstawał w latach 60. Tymczasem "The Next Generation" kręcono już za mojego życia, a grający główną rolę Patrick Stewart to jeden z moich ulubionych aktorów. Tym trudniej było mi, zwłaszcza na początku, zaakceptować wolne tempo, papierowe dekoracje i egzaltowaną fabułę niektórych epizodów.

Na szczęście z odcinka na odcinek było mi coraz łatwiej. Albo wdrożyłem się w konwencję, albo poziom serialu rósł w górę. Niestety do końca nie udało mi się nabyć sympatii do niektórych postaci (wyjątkowo irytowali mnie Geordi, cała rodzina Crusherów i absolutnie niepasująca do tej produkcji Whoopi Goldberg), ale pozostali wynagrodzili mi to z nawiązką. Specjalne ukłony kieruję w stronę wspomnianego wcześniej Patricka Stewarta - jego kapitan Picard okazał się być zupełnie innym bohaterem od kipiącego testosteronem kapitana Kirka z oryginalnej produkcji. Z kolei komandor Data, sympatycznie stoicki android, to jeden z lepszych robotów w historii SF - jego niekończąca się odyseja w poszukiwaniu istoty człowieczeństwa była znakomitą zabawą dla widza. 

Co istotne, "The Next Generation" wprowadziło do uniwersum prawdopodobnie najlepszego wroga w historii, czyli cybernetyczną rasę Borgów. Dobre efekty specjalne, świetna charakteryzacja i ciekawa fabuła, uczyniła odcinki z ich udziałem najjaśniejszym punktem serialu. Równie rewelacyjne były odcinki z udziałem tajemniczego Q, wszechpotężnej istoty o mentalności psotnego satyra - mówiąc szczerze nie spodziewałem się takiej dawki dobrego, naturalnego humoru. Dzięki takim epizodom aż chciało się oglądać serial! 

Jeśli miałbym ocenić "The Next Generation" w porównaniu do "The Original Series", powiedziałbym że są to równe produkcje. Wcześniejszy serial miał w sobie chyba więcej klimatu i magii, za to jego następca nadrabia fabułą i efektami specjalnymi. To wciąż dobra, familijna przygoda w kosmosie. Jestem pewien, że będzie się nadawać do oglądania za kolejne 50 lat, a to o czymś świadczy.

Wniosek: Całkiem ciekawe, choć wymaga wdrożenia w konwencję.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"War for the Planet of the Apes" ("Wojna o Planetę Małp")

"War for the Planet of the Apes" ("Wojna o Planetę Małp")

O czym to jest: Małpy i ludzie mierzą się w finalnej konfrontacji o władzę nad planetą.

wojna o planetę małp recenzja

Recenzja filmu:

Ciężko mi ocenić ten film, dlatego musiałem parę dni poczekać z napisaniem tej recenzji, by dobrać odpowiednie słowa. Zdaję sobie sprawę, że być może wpływ na moje wrażenia mają górnolotne oczekiwania, jakie stawiałem przez seansem. Poprzednie dwie części nowej "Planety Małp" - czyli "Rise" i "Dawn" przyniosły nieoczekiwaną świeżość do nieco leciwej franczyzy, korzeniami sięgającej lat 60. Wpływ na to miała nowoczesna technologia, która pozwoliła stworzyć małpy w technologii performance capture, odwzorowującej zarówno ruchy, jak i mimikę aktorów. Pierwsza część trylogii stworzyła solidne podwaliny do dalszych przygód. Druga wprowadziła widza w niezwykle atrakcyjny wizualnie, postapokaliptyczny świat. Trzecia - jak na trylogię przystało - miała być tego ukoronowaniem.

"Wojna o Planetę Małp" - ten tytuł sugerował wielką konfrontację, mnóstwo akcji i epickie zmagania armii ludzi oraz małp, walczących o władzę nad umęczoną Ziemią. Niestety na sugestiach się skończyło. Obawiam się, że zdecydowanie bardziej "wojenna" była druga część serii, czyli "Ewolucja o Planetę Małp" (tam bitewne zmagania ludzi i inteligentnych naczelnych naprawdę wyglądały zjawiskowo). Jeśli zaś miałbym porównać "Wojnę" do jakiegoś gatunku filmowego, wybrałbym western. Pierwszy akt to nic innego jak klasyczna historia o dzielnym herosie (w tej roli oczywiście Cezar), który wraz z kilkoma wiernymi druhami wyrusza konno na poszukiwanie swojego nemezis (w tej roli diaboliczny Pułkownik grany przez niezawodnego Woody'ego Harrelsona). Po drodze zaliczają sporo przygód, spotykają nowych przyjaciół i wrogów, ratują małą dziewczynkę, by w końcu zmierzyć się w finalnej konfrontacji. Jest to tak ograny i przewidywalny schemat, że bezbłędnie przewidywałem jak potoczy się akcja i jakie decyzje podejmą bohaterowie. Przykro mi trochę, bo liczyłem na o wiele większą oryginalność.

Ale nie to jest największym problemem "Wojny". Całą winę zrzucam na zdecydowanie przesadzone momenty liryczne, nastawione na wzruszenie widza. Jeszcze jedną taką scenę (na przykład finalną), jakoś bym przełknął. Ale tutaj co 15 minut zaliczaliśmy zwolnienie akcji, nastrojową muzykę, łzy cieknące po owłosionych małpich policzkach i wzniosłe teksty o tym, że MAŁPY RAZEM SILNE. Świetnie, tyle że ja przyszedłem do kina na postapokaliptyczny film wojenny, a nie mdły dramat obyczajowy! Przyznaję oczywiście, że artystyczne wstawki pozwoliły rozwinąć skrzydła Andy'emu Serkisowi, grającemu Cezara. Jego bohater wręcz porażał realizmem i w niektórych momentach zacierał granicę między efektami specjalnymi, a żywą twarzą aktora. To niesamowite, jak bardzo technologia poszła do przodu! Naprawdę uważam, że aktorom performance capture powinno się przyznawać Oscary. Zasłużyli na to.

Uczciwie mówiąc, "Wojna o Planetę Małp" to nie jest zły film. Jest w porządku. Problem w tym, że zaprzepaszcza potencjał, by stać się doskonałą produkcją. Ma na szczęście swoje plusy (jak gra aktorska - prócz wspomnianego Serkisa i Harrelsona należy zauważyć utalentowaną, młodziutką Amiah Miller) oraz umiejętne pociągnięcie franczyzy na kolejny etap. Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by niedługo nakręcić czwartą część o powrocie astronautów na Ziemię (ten wątek został już zawczasu zagajony w "Genezie"). Wszystko się zgadza, jest nawet wyjaśnienie, czemu małpy i ludzie tak sprawnie zamienili się miejscami. Pozostaje nam tylko czekać i mieć nadzieję, że twórcy nie zapomnieli o Statui Wolności. Wszak o symbolach Alfa i Omega na szczęście pamiętali!

Wniosek: Ujdzie, ale zdecydowanie zbyt nostalgiczne i przegadane.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii "Planeta Małp"! >>>


"Atomic Blonde"

"Atomic Blonde"

O czym to jest: Tajna agentka poluje na listę szpiegów w podzielonym Berlinie.

atomic blonde film charlize theron james mcavoy

Recenzja filmu:

Nie przepadam za kinem szpiegowskim, to żadna tajemnica. Ale przepadam za dobrym mordobiciem, strzelanką i wartkim, dobrze nakręconym kinem akcji. Przykładowo nie lubię za bardzo "Bourne'ów" z Mattem Damonem, ale takie "Dziedzictwo Bourne'a" - przez wielu odsądzane od czci i wiary - naprawdę doceniam. "Atomic Blonde" jest czasem nazywany "Jane Wick", na cześć kultowego "Johna Wicka" rzecz jasna - nic w tym dziwnego, bo za produkcję obydwu filmów odpowiadają albo ci sami, albo zakolegowani ze sobą ludzie. Niestety Charlize Theron to nie Keanu Reeves, a agentka Broughton to nie płatny zabójca Wick.

Od razu zaznaczam, że nie mam nic do Charlize Theron. Uwielbiam ją! To obok Tildy Swinton najbardziej plastyczna aktorka Hollywood, którą za pomocą makijażu i fryzury można albo mega wylaszczyć, albo turbo zbrzydzić. Przy okazji to również świetna aktorka, laureatka Oscara, która w graną postać wkłada całe serce. I widać to było w "Atomic Blonde" - Theron podczas produkcji przeszła przez morderczy trening walki, co przypłaciła zresztą kilkoma wybitymi zębami. Jej grze aktorskiej nie mam nic do zarzucenia. Podobnie wypada mi pochwalić całą plejadę świetnych postaci drugoplanowych - mojego ukochanego Jamesa McAvoya (rzecz jasna), moją ulubienicę Sofię Boutellę oraz niezwykle szczupłego, kultowego Johna Goodmana. Każdy z nich stanął na wysokości zadania.

Drugą zaletą "Atomic Blonde" jest scenografia w klimacie zachodnioniemieckiego pop-artu lat 80. Neony (dużo neonów!), blond peruki, białe lateksowe stroje, bezkarny konsumpcjonizm i dekadencja w cieniu żelaznej kurtyny - starsi z Was dobrze wiedzą, jak było postrzegane RFN w tamtym okresie. Kręcenie filmu w Berlinie oraz Budapeszcie przyniosło zamierzony efekt. RFN, NRD, mur berliński, Stazi, MI6 i KGB - wszystkie pionki są na swoim miejscu i prezentują się świetnie. Z tej układanki naprawdę dałoby się złożyć coś kultowego, porywającego i na swój sposób odkrywczego. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Niestety nigdy się tego nie dowiemy, bowiem twórcy filmu najwyraźniej zgubili gdzieś kartki ze scenariuszem (bo nie wierzę, że Kurt Johnstad - człowiek, który napisał dwie części "300" - mógł popełnić coś takiego). Chaos w fabule "Atomic Blonde" jest tak porażający, że przynosi niemalże fizyczny ból. Przez bite dwie godziny filmu bohaterowie snują się po ekranie w poszukiwaniu tajemniczej listy szpiegów, która ma moc odwrócenia losów Zimnej Wojny. Kto ją sporządził i po co, to już pozostaje zagadką - tak samo zagadkowe jest jej znaczenie, skoro wszędzie dookoła komunizm wali się w gruzy, a upadek muru to nawet nie kwestia miesięcy, a godzin. Po co w takich realiach szpiedzy różnorakich mocarstw zabijali się nawzajem i ryzykowali życiem, przekraczając granicę? Nie lepiej było nalać sobie kieliszka wódki i zwyczajnie poczekać...?

Scenariusz "Atomic Blonde" był tak dziurawy jak budżet ZSRR pod koniec lat 80. Naprawdę się starałem, ale nie byłem w stanie stwierdzić kto tu był zdrajcą, kto wrogiem, a kto przyjacielem i o co w tym wszystkim chodziło. A zresztą, mówiąc szczerze, nie bardzo mnie to obchodziło. Co najgorsze "Atomic Blonde" to film zwyczajnie nudny! Zachwalane wszem i wobec kilkunastominutowe mordobicie na jednym ujęciu bez cięć (wliczając w to pościg samochodowy) jest bez wątpienia ciekawe pod względem technicznym, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Jak na film akcji "Atomic Blonde" jest niepokojąco pozbawiona tempa - obawiam się nawet, że wszystko co interesujące widzowie mogli wcześniej zobaczyć w trailerze. Doceniam wprawdzie realizm scen walki (Theron po bijatyce z wielkimi facetami wygląda przynajmniej tak, jak ktoś na jej miejscu wyglądałby w rzeczywistości), ale to za mało. I jeszcze te sceny liryczne, wątek lesbijski... Czy ogólnoświatowa szydera z Keanu Reevesa rozpaczającego nad psem w "Johnie Wicku" nikogo niczego nie nauczyła?

Dałbym jednego chomika w ocenie, ale podwyższam o jeden stopień ze względu na scenografię i aktorstwo. Niestety mimo to "Atomic Blonde" to film co najwyżej mierny. Nie polecam.

Wniosek: Źle napisane, nieporywające i zwyczajnie nudne.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger