"Star Trek VI: The Undiscovered Country" ("Star Trek VI: Wojna o Pokój")

"Star Trek VI: The Undiscovered Country" ("Star Trek VI: Wojna o Pokój")

O czym to jest: Kapitan Kirk musi doprowadzić do pokoju z Klingonami.

star trek wojna o pokój film recenzja shatner nimoy kirk spock

Recenzja filmu:

Mam problem z tym filmem. Z jednej strony nie był wcale taki zły - widywałem znacznie gorsze. Miał też kilka fajnych pomysłów i scen, które zapadły mi w pamięć. Ale obawiam się, że przygody klasycznej załogi U.S.S. Enterprise z kapitanem Kirkiem na czele, znużyły się mi tak bardzo, że szósty kinowy film z ich udziałem to po prostu o jeden za dużo. I jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, cieszę się, że to już koniec!

Tym razem Kirk, w ramach analogii do zakończenia Zimnej Wojny i upadku ZSRR (film nakręcono w 1991 roku), musi zawrzeć pokój ze śmiertelnymi wrogami, czyli barbarzyńskimi Klingonami. Jak można się domyśleć, po obydwu stronach nie brakuje przeciwników takiego porozumienia, którzy zrobią wszystko, by wojna rozgorzała na nowo. Oczywiście Kirk, jak przystało na podstarzałego herosa rodem z lat 60., nie podda się bez walki - przetrwa bitwy kosmiczne, strzelaniny, pościgi, klingońskie więzienie (swoją drogą bardzo fajnie zrobione), a nawet zdradę we własnych szeregach, by w galaktyce zapanował pokój.

O ile cieszę się, że wrogiem znowu są Klingoni, to ze smutkiem stwierdzam, iż Christopher Plummer w roli głównego przeciwnika był chyba najbardziej przerysowany ze wszystkich dotychczasowych wrogów Kirka (zwłaszcza z wąsem a'la Fu Manchu). Sam nie wiem, czy czułem się bardziej rozbawiony, czy zażenowany jego rolą - a chyba nie o to chodziło twórcom. Cała reszta obsady grała tak jak do tej pory, więc nie ma co się rozwodzić na ich temat (może z wyjątkiem tego, że niektórzy z nich już dawno powinni się udać na aktorską emeryturę).

"The Undiscovered Country" kończy przydługą gwiezdną wędrówkę kapitana Kirka i przyjaciół, kładąc podwaliny pod nową epokę. Czy kolejne części będą lepsze, czy gorsze? Przekonajmy się sami!

Wniosek: Nakręcone z rozmachem, ale niestety zbyt leciwe.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"War Dogs" ("Rekiny Wojny")

"War Dogs" ("Rekiny Wojny")

O czym to jest: Dwóch cwaniaków z Miami zostaje międzynarodowymi handlarzami bronią.

rekiny wojny film teller

Recenzja filmu:

Czasem aż trudno uwierzyć, że pewne sytuacje wydarzyły się naprawdę. A jednak! "War Dogs" to oparta na faktach historia dwóch dwudziestoparoletnich cwaniaczków, którzy w 2007 roku zdobyli kontrakt Pentagonu na dostawę gigantycznej ilości broni do Afganistanu. Ponieważ ich życie skupiało się do tej pory głównie na drobnych zleceniach, imprezach i jaraniu trawy, zaczęli kombinować, jak zarobić, ale się nie narobić... A co z tego wyszło? To musicie zobaczyć sami. 

Ta opowieść była po prostu zbyt dobra, żeby odpuścić jej ekranizację. "War Dogs" wpisuje się w modny obecnie styl para-dokumentów, gdzie za pomocą zewnętrznego narratora (i jednocześnie głównego bohatera) krok po kroku poznajemy kulisy trudnej do uwierzenia historii, która naprawdę miała miejsce. Widzieliśmy wcześniej taki zabieg np. w "Wilku z Wall Street" czy "The Big Short". I podobnie jak tamte produkcje, "War Dogs" nie jest komedią, choć z pozoru może się nią wydawać. To tak naprawdę smutna (i nieco przerażająca) historia o absurdach, które rządzą światem, choć zazwyczaj ich nie zauważamy. I właśnie dlatego warto znać filmy, które o nich opowiadają.

Miles Teller robi ostatnio co może, by powtórzyć sukces "Whiplash" i udowodnić swoją przydatność w dojrzałym kinie. Podobnie postępuje Jonah Hill, znany ze wspomnianego "Wilka z Wall Street", tutaj w roli cynicznego, obleśnego i bezwzględnego playboya. Wprawdzie doceniam jego rolę w tej produkcji, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że był dokładnie tą samą postacią, co w "Wilku". A to trochę niedobrze. Niemniej obydwaj panowie stanęli na wysokości zadania i przynajmniej nie przeszkadzają w oglądaniu, a to już coś. Warta zauważenia jest rola Bradleya Coopera jako króla dostawców broni - tak zupełnie inna od tego co pokazał np. w "American Sniper".

Czy "War Dogs" to dobry film? Taki sobie. Ale czy należy go obejrzeć? Koniecznie! Pewne historie trzeba znać, nawet jeśli można je było nakręcić lepiej.

Wniosek: Niezła historia. Warto poznać.


"Ben-Hur" [2016]

"Ben-Hur" [2016]

O czym to jest: Żydowski książę Ben-Hur chce zemścić się na swoim rzymskim bracie.

ben-hur 2016 film recenzja

Recenzja filmu:

Zastanawiam się, po co kręci się pewne filmy. Taka na przykład powieść "Ben-Hur" miała wiele ekranizacji, z których najbardziej znana jest superprodukcja "Ben-Hur" z 1959 roku. I to właśnie ta wersja - jako jeden z najbardziej nagradzanych filmów w historii - do dziś trwa w umysłach widzów. Tym samym ekranizacja z 2016 roku miała naprawdę ogromne buty do wypełnienia. Być może udałoby się z plejadą gwiazd, zaskakującymi zwrotami akcji i bardzo sprawnym reżyserem. Niestety nie otrzymaliśmy żadnego z tych elementów, przez co nowy "Ben-Hur" to pospolita (choć urokliwa) opowiastka, której nie pamiętacie na drugi dzień po seansie.

To zdecydowanie ładny film. Wszystko w nim jest śliczne - obrazki, aktorzy, scenografia, zdjęcia i kostiumy (choć te ostatnie są absurdalne - nawet średnio rozgarnięty widz zauważy, że Ben-Hur w obcisłych spodniach, butach z cholewami i zgrabnym sweterku ni cholery nie pasuje do Jerozolimy z okresu I wieku). Bitwa galer (z punktu widzenia galernika) wygląda imponująco i przede wszystkim efektownie. Podobnie spektakularny jest wyścig rydwanów - i choć widać tu efekty specjalne zamiast prawdziwej kaskaderki jak w 1959 roku, to przynajmniej widz ma pewność, że podczas kręcenia nie ucierpiał żaden koń. Cieszy mnie też realistyczne przedstawienie Rzymian, a zwłaszcza legionistów - legion maszerujący przez Jerozolimę z pieśnią na ustach wyglądał naprawdę zjawiskowo.

Pod względem aktorstwa "Ben-Hur" to niestety druga liga kina. Jack Huston w tytułowej roli nie jest może taki najgorszy, ale charyzmą nawet się nie umywa do Charltona Hestona. Nowy Messala jest niestety całkowicie położony, podobnie jak Jezus, a żeńska część obsady robi jedynie za ładne buzie i nic więcej. Morgan Freeman jako szejk Ilderim ponownie, jak w dziesiątkach filmów wcześniej, pełni zaledwie rolę pospolitego narratora i w ogóle nie zapada w pamięć, w przeciwieństwie do wybitnej, nagrodzonej Oscarem roli Hugh Griffitha. 

Ale najbardziej jestem rozczarowany fabułą. "Ben-Hur" z 1959 roku był wprawdzie za długi, ale miał w sobie to "coś", co czyni go filmem, o którym się pamięta. Wersja z 2016 roku jest znacznie krótsza, pozbawiona wielu wątków (jak chociażby rzymskiego życia Ben-Hura), w tym religijnego przesłania historii. Niby mamy tu Jezusa i ukrzyżowanie, ale powiązanie tych wydarzeń z losami Ben-Hura jest co najmniej powierzchowne. Co za tym idzie końcowe "nawrócenie" żydowskiego księcia, tak ważne w oryginalnej historii, tutaj jest niewiarygodne i wyzute z emocji. Podobnie rozczarowany jestem Messalą, którego ułagodzono - zamiast nastawionego na zysk, okrutnego oportunisty, otrzymaliśmy wewnętrznie skonfliktowanego dzieciaka, który chciał dobrze, tylko jakoś mu nie wyszło. Co za tym idzie złym charakterem został z konieczności Piłat, co bardzo kłóci mi się z jego wersją z 1959 roku, tak bliską bułhakowskiej wizji z "Mistrza i Małgorzaty". 

Nowego "Ben-Hura" ogląda się jak nieco gorszy prequel tegorocznego "Risen". Wybierając między tymi dwoma produkcjami, zdecydowanie wolę historię z Josephem Fiennesem. Tam przynajmniej było coś oryginalnego.

Wniosek: Wizualnie ciekawe, ale pozbawione klimatu.


"Batman: The Killing Joke" ("Batman: Zabójczy Żart")

"Batman: The Killing Joke" ("Batman: Zabójczy Żart")

O czym to jest: Finalne starcie Batmana z Jokerem (z Batgirl w tle).

batman zabójczy żart film animowany recenzja joker

Recenzja filmu:

Z reguły nie sięgam po animacje (i tak dla produkcji fabularnych ledwo starcza mi czasu), ale okazjonalnie robię wyjątki. A Batman zasłużył na szczególną wzmiankę, ponieważ to mój ulubiony superbohater. Komiks "Batman: The Killing Joke" uchodzi za jeden z najlepszych w historii wydawnictwa DC, zatem jego ekranizacja w zrozumiały sposób zwróciła uwagę światowej publiki. Niestety - jak to często bywa - to co wychodzi na kartach komiksu, niekoniecznie sprawdza się na ekranie (nawet w wersji animowanej).

Mimo całej mojej miłości do Batmana i nostalgii do "Batman: The Animated Series", na której opiera się ten film, nie mogę powiedzieć, że dobrze się bawiłem. Oczywiście cudownie było znów usłyszeć Kevina Conroya jako Batmana i Marka Hamilla jako Jokera. Ale nostalgia to za mało by stworzyć dobre, wartkie kino! "The Killing Joke" składa się z dwóch części, które - co najgorsze - nie mają ze sobą nic wspólnego. Pierwsza, skupiona na Batgirl i jej relacji z Batmanem, jest naprawdę udana. Z odpowiednim tempem, akcją i fajnym poprowadzeniem fabuły. Jednak później urywa się i przeobraża w historię z Jokerem w tle, gdzie Batgirl działa jedynie jako MacGuffin, a nie pełnoprawny członek opowieści. Równie dobrze można by te części podzielić na dwie produkcje i nikt nie zauważyłby różnicy! W moich oczach to śmiertelny grzech reżysera, który ewidentnie nie potrafił zapanować nad scenariuszem i spójnością filmu.

Co najgorsze, relacja Batmana z Jokerem daleka jest od rywalizacji z nutką nostalgii, jaka cechowała chociażby - dla porównania - Robin Hooda i Szeryfa Nottingham w "Robinie z Sherwood". W tym filmie Batman przejawia wręcz psychopatyczne przywiązanie (miłość?) do Jokera i nawet kiedy ten krzywdzi Batgirl, Bruce Wayne nadal robi wszystko, by zakopać topór wojenny. Serio? To ma być "Batman na skraju"? Jest to tak absurdalne jak zakochany Joker w "Suicide Squad" - po prostu ni w ząb nie pasuje mi do przyjętej w popkulturze psychiki tego bohatera.

Ponadto zdecydowanie jestem rozczarowany całą otoczką "dorosłości" tego filmu. Biusty w bieliźnie i kilka kropel krwi to dosłownie tyle co nic, zwłaszcza jak na animację. Chcecie kontrowersyjnej animacji? To obejrzyjcie "Gandahara" albo "Sausage Party"! Przy tych filmach "Batman: The Killing Joke" wygląda jak kolejny odcinek familijnego serialu rodem z lat 90. I to na dodatek nudny.

Wniosek: Nudne. Po prostu nieudana produkcja.


"Star Trek V: The Final Frontier" ("Star Trek V: Ostateczna Granica")

"Star Trek V: The Final Frontier" ("Star Trek V: Ostateczna Granica")

O czym to jest: Załoga U.S.S. Enterprise wyrusza na poszukiwanie Boga.

star trek ostateczna granica film recenzja shatner nimoy kirk spock

Recenzja filmu:

Według fanów piąty kinowy "Star Trek" to najgorsza z istniejących części. Ale ci sami fani uważają "Star Treka" z 2009 roku za obrazę majestatu, więc po raz kolejny się z nimi nie zgodzę! Owszem, pomysł aby Kirk i koledzy lecieli do centrum galaktyki na spotkanie z Bogiem, uważam za głupawy. Owszem, w połowie filmu akcja hamuje. I owszem, film kończy się tak, że człowiek nie wie, co właściwie obejrzał. Ale mi to w niczym nie przeszkadza!

"The Final Frontier" ma bowiem momenty, których zabrakło mi w dotychczasowych częściach. William Shatner na stołku reżysera nie poradził sobie wprawdzie tak dobrze jak Leonard Nimoy, ale rozumiem, co chciał nam przekazać. Mamy więc klimatyczny początek historii na umierającej planecie Nimbus, sporą dawkę humoru (Spock i odrzutowe buty czy teksty Scotty'ego), prawdziwą bitwę lądową (!), walki kosmiczne, Klingonów, świetną postapokaliptyczną scenografię, dużą dawkę kosmitów czy w końcu niejednoznacznego przeciwnika w osobie Syboka, który swym fanatyzmem wzbudza intrygującą sympatię (co ciekawe, w zamyśle miał go zagrać Sean Connery, więc znaleziono najbardziej podobnego do niego aktora, jak to możliwe). Jak to miła odmiana po teatralnie złych albo monumentalnie nieokreślonych wrogach z poprzednich części!

Oczywiście daleko tej produkcji do dynamiki, jaką karmi nas współczesne kino. To nadal oryginalny, statyczny "Star Trek", choć jestem wdzięczny, że przynajmniej ktoś próbował eksperymentować z formą. Doceniam intencje.

Wniosek: Fabularnie czasem głupawe, ale ma świetne momenty.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"Sausage Party"

"Sausage Party"

O czym to jest: Parówka Frank musi uratować siebie i przyjaciół przed pożarciem przez ludzi.

sausage party film recenzja seth rogen

Recenzja filmu:

Nic nie poradzę, że sztubacki (żeby nie powiedzieć: prostacki) humor do mnie nie trafia. Najwyraźniej nie jestem odbiorcą filmów tego typu, dlatego też z zasady unikam amerykańskich komedii, w tym tych stworzonych przez Setha Rogena. Jednak zrobiłem wyjątek dla "Sausage Party", psychodelicznej animacji o mordowanych i pożeranych przez ludzi produktach spożywczych  (takie "Toy Story" w wersji 18+).

Nie żałuję, że poszedłem na to do kina, bo czasem warto zrobić sobie odskocznię od napakowanych efektami specjalnymi blockbusterów. I muszę przyznać, że bawiłem się dobrze, bo "Sausage Party" nie jest złym filmem. Ma pomysł na fabułę, w miarę zgrabny scenariusz, błyskotliwe postacie, staranną animację i świetnie podłożone głosy. Miejscami film wręcz tryska mnóstwem inteligentnych aluzji, jak chociażby przy żartach z religii, kwestii etnicznych (żydowski bajgiel i muzułmański lawasz podbiły moje serce) czy nawet Stephena Hawkinga (swoją drogą to Amerykanie naprawdę mają fioła na jego punkcie). I gdyby humor zatrzymał się w tym miejscu, byłoby w porządku. Niestety twórcy postanowili pojechać po bandzie również w kwestiach seksualnych - i to niestety w sposób dopasowany raczej do poziomu nastolatków. I choć osobiście nie jestem pruderyjny, to wiem z doświadczenia, że można zaprezentować humor wysokich lotów, a mimo to naszpikowany seksualnymi aluzjami (najlepszy przykład: "Wilk z Wall Street"). 

Ten zarzut, w połączeniu z kompletnie pozbawioną pomysłu końcówką, spowodował że po seansie mam mieszane uczucia. Cieszę się że to obejrzałem, ale czy zechcę wrócić do tego filmu? Raczej wątpię. A może po prostu jestem już za stary?

Wniosek: Miejscami bystre i odkrywcze, ale mogło być zabawniejsze.


"Star Trek IV: The Voyage Home" ("Star Trek IV: Powrót na Ziemię")

"Star Trek IV: The Voyage Home" ("Star Trek IV: Powrót na Ziemię")

O czym to jest: Kapitan Kirk i koledzy cofają się w czasie, by znaleźć wieloryby.

star trek powrót na ziemię film recenzja wieloryby shatner nimoy kirk spock

Recenzja filmu:

Czwarty kinowy "Star Trek" to jednocześnie najgłupsza i najfajniejsza część cyklu. Umówmy się, że wątek podróży w czasie zazwyczaj jest rezerwowany dla produkcji telewizyjnych, a nie pełnometrażowych filmów. Trudno mi zliczyć wszystkie odcinki różnorakich seriali science fiction z takim przebiegiem akcji (równie popularne są też światy równoległe lub inne wymiary). Jednak ku mojemu zaskoczeniu, w przypadku tego filmu wypadło to nie tylko interesująco, ale wręcz ożywczo i nowatorsko.

Szczątkowa załoga dawnego U.S.S. Enterprise, chwilowo latająca zdobycznym klingońskim statkiem, musi się cofnąć w czasie do XX wieku, by przywieźć do przyszłości dwa humbaki, ratując w ten sposób Ziemię przed zagładą. Brzmi to oczywiście absurdalnie, ale o dziwo na ekranie ma sens. Bardzo widoczny jest tu wątek ekologiczny i przesłanie do współczesnego widza, by chronił środowisko, ratując w ten sposób własną przyszłość (smutne jest to, że nawet obecnie w drugiej dekadzie XXI wieku, wielu ludzi ma problem ze zrozumieniem podstaw ekologii). Dostajemy w ten sposób dynamiczny film przygodowy, pozbawiony statycznej powagi i patosu, jaki do tej pory charakteryzował tę serię. "Star Trek" na luzie - kto by pomyślał!

Nie ma sensu znów omawiać znanej nam obsady, z wyjątkiem Catherine Hicks w roli XX-wiecznej biolożki i opiekunki humbaków. Jest tak sympatyczna i przyjemna do oglądania, że szczerze żałuję, iż nie powróciła już nigdy na ekran uniwersum "Star Treka". Właśnie takiej luźnej postaci brakowało w skostniałej załodze Enterprise'a! Co też istotne dla tego filmu, za reżyserię, podobnie jak w "The Search for Spock", odpowiadał Leonard Nimoy - i po raz kolejny przyznaję, że znał się na swojej robocie. Pozostaje nam tylko żałować, że nie nakręcił więcej części.

"The Voyage Home" kończy wątek przydługiej odysei, która rozpoczęła się jeszcze w "The Wrath of Khan". Trochę szkoda, bo mam wrażenie, że kolejne filmy (oczywiście z klasycznej serii) już nie będą tak dobre. 

Wniosek: Ogląda się z uśmiechem na gębie. Fajne!


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"Star Trek III: The Search for Spock" ("Star Trek III: W Poszukiwaniu Spocka")

"Star Trek III: The Search for Spock" ("Star Trek III: W Poszukiwaniu Spocka")

O czym to jest: Kapitan Kirk i koledzy próbują ożywić Spocka.

star trek w poszukiwaniu spocka film recenzja shatner nimoy kirk enterprise

Recenzja filmu:

Na wstępie zaznaczę, że oglądanie tego filmu bez znajomości "The Wrath of Khan" w zasadzie nie ma sensu. Jest to bowiem bezpośredni sequel, podejmujący wątek tam, gdzie zakończyła się poprzednia część. To jednocześnie wielka wada (utrudnia nowym widzom wejście w uniwersum), ale też i zaleta, bo korzystając z nadbudowy poprzedniego filmu dynamicznie rozwija historię dalej, bez konieczności ponownego wprowadzenia w świat "Star Treka". Co ciekawe, film wyreżyserował Leonard Nimoy, czyli Spock we własnej osobie - i przyznaję, że wyszło mu całkiem nieźle.

Jako antagoniści nareszcie pojawiają się Klingoni. No w końcu, ileż można było czekać! Osobiście nie rozumiem tej swoistej niechęci do wykorzystywania Klingonów jako złych typów w serii "Star Trek" - przecież po to właśnie ich wymyślono! Tutaj na szczęście wspomniani kosmiczni łupieżcy są tacy jak powinni być - okrutni, źli i barbarzyńscy. Christopher Lloyd w roli głównego złoczyńcy wypada świetnie, choć rzecz jasna teatralnie i groteskowo (w końcu to "Star Trek"). Cieszę się też, że w tej części powróciło sporo postaci drugoplanowych, takich jak David Marcus czy Saavik, dzięki czemu ma się wrażenie spójności historii. 

Fabularnie trzeci kinowy "Star Trek" zaczął nieoczekiwanie ewoluować w kierunku kina przygodowego. Rozpoczynając od brawurowej kradzieży U.S.S. Enterprise przez naszą ulubioną załogę (zawsze lubię takie momenty w kinie!), poprzez intensywną bitwę kosmiczną, aż do dynamicznego zakończenia na umierającej planecie. Jest tu tyle akcji, ile tylko mógł znieść klasyczny "Star Trek" - czyli jak na dzisiejsze standardy tyle co nic, ale ówcześnie to był prawdziwy wyczyn. Odniosłem zresztą wrażenie, że "The Search for Spock" to kulminacja oryginalnej trylogii, a wszystkie kolejne części to jedynie odcinanie kuponów. Jak dla mnie przygody klasycznej załogi mogłyby się zakończyć wraz z ostatnim ujęciem tego filmu.

Muszę przyznać, że bawiłem się całkiem nieźle. Scenariusz jest na tyle dobry, że nie obraziłbym się o remake tej historii w którymś z filmów nowej serii. Kto wie, może się doczekam?

Wniosek: Całkiem, całkiem. Ma momenty.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"Star Trek II: The Wrath of Khan" ("Star Trek II: Gniew Khana")

"Star Trek II: The Wrath of Khan" ("Star Trek II: Gniew Khana")

O czym to jest: Załoga U.S.S. Enterprise walczy z szalonym despotą.

star trek gniew khana film recenzja william shatner leonard nimoy

Recenzja filmu:

Drugi kinowy "Star Trek" w historii uznawany jest pośród fanów za najlepszą część cyklu (a na pewno najlepszą spośród klasycznych dziesięciu części). Klimatyczne starcie załogi U.S.S. Enterprise z diabolicznym nadczłowiekiem Khanem było wielokrotnie cytowane i powtarzane w wielu dziełach popkultury. Starczy wspomnieć, że odtworzono tę przygodę w jednym z filmów nowej serii, a więc "Star Trek Into Darkness", co świadczy o tym, że jest popularna po dziś dzień.

Fabularnie film stanowi kontynuację jednego z odcinków "Star Trek: The Original Series", w którym po raz pierwszy spotykamy Khana i jego załogę banitów. W filmie "The Wrath of Khan" despota z dawnych czasów powraca, by raz jeszcze zagrozić Federacji i całej galaktyce, tym razem za pomocą urządzenia zwanego Genesis, które można w oka mgnieniu terraformować całe planety. Przyznaję, że namacalny wróg w postaci Khana jest o wiele lepszy od tajemniczego V'Gera, który terroryzował kosmos w "Star Trek: The Motion Picture". W końcu Kirk ma się z kim bić! Co istotne, "The Wrath of Khan" w końcu daje nam scenę bitwy kosmicznej - może i niewielkiej, ale zawsze wprowadzającej nieco dynamiki do przerażająco statycznego uniwersum "Star Treka"

Znani z poprzedniej części i oryginalnego serialu aktorzy powracają, ponownie grając te same miny i gesty, które przyniosły im popularność. Czyli jednym słowem: nadmierna ekspresja i wszystkie emocje na wierzchu, czego dowodem jest okrzyk Khaaaaaaaaaaaaaaaaan!, jaki przeszedł do historii kina. Mam jednak zastrzeżenia co do nowych mundurów, które Kirk i koledzy będą nosić przez kilka następnych części - pomijając już głupawe golfy, to muszę zauważyć, że rozpięty mundur wygląda, jakby ktoś nosił śliniaczek.

Warto dodać, że Khan i jego załoga renegatów wyglądają jak podstarzała sekta kultu New Age, która przegapiła koniec lat 70. Nie zdziwiłbym się, gdyby eksperymentowanie z LSD było tam na porządku dziennym. Pomijając te skojarzenia, muszę przyznać że "The Wrath of Khan" oglądało się w miarę interesująco, a co najważniejsze zapamiętałem sporo z tego filmu. A przecież, jak pewnie sami wiecie, nie wszystkie "Star Treki" warte są tego, by je pamiętać.

Wniosek: Teatralne do bólu, ale w miarę ciekawe.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"Ben-Hur" [1959]

"Ben-Hur" [1959]

O czym to jest: Historia żydowskiego arystokraty Ben-Hura z Jezusem w tle.

ben-hur 1959 film recenzja charlton heston

Recenzja filmu:

Mało kto wie współcześnie, że "Ben-Hur" to adaptacja powieści Lewa Wallace'a z 1880 roku. Ta popularna historia jest jednak bardziej znana na świecie z wielu ekranizacji (dokonanych w latach 1907, 1925, 1959, 2010 i 2016), z czego prym wiedzie oczywiście ta z lat 50. Zdobyła 11 Oscarów, co czyni ją (na chwilę obecną) najbardziej nagradzanym filmem w historii, obok "Titanica" i "Powrotu Króla". Przyjrzyjmy się zatem, co takiego jest w tej opowieści, co zainspirowało całe pokolenia.

Bo z całą pewnością o braku inspiracji nie może być mowy. Rok 2016 przyniósł nam zadziwiający wysyp filmów nawiązujących do tego dzieła. Oprócz kolejnej ekranizacji, również zatytułowanej "Ben-Hur", należy wspomnieć też o "Risen", które również prezentuje historię Jezusa z zewnętrznego (rzymskiego) punktu widzenia. Ale najważniejszą inspiracją jest intelektualne dzieło braci Coenów "Hail, Caesar!", bezpardonowo rozprawiające się z otoczką Hollywood lat 50. (a tytułowa produkcja "Hail, Caesar!" to oczywiście wypisz-wymaluj właśnie "Ben-Hur"). 

Gdy kręcono ten film, była to najdroższa i największa produkcja w historii kina. Nawet z dzisiejszej perspektywy wygląda to naprawdę imponująco. Tysiące statystów, gigantyczne dekoracje, nieprzebrane morze kostiumów i rekwizytów, a także wielkie nazwiska kina, jak chociażby Charlton Heston, kwintesencja kultu macho epoki Ameryki lat 40., 50. i 60. To również epicka historia, trwająca trzy i pół godziny, przez co dzisiaj ciężko się ją ogląda. Jest zdecydowanie za długa - zwłaszcza na początku i na końcu, z którego śmiało można by wyciąć po pół godziny. Na szczęście torturę cierpiącego na ekranie Hestona wynagradza wartka i dynamiczna akcja startująca od momentu, w którym Ben-Hur trafia na galery, aż po wyścig rydwanów w Jerozolimie. Moje ukłony kieruję w stronę Hugh Griffitha grającego sprytnego szejka Ilderima, sponsora Ben-Hura. Oscar za tą kreację był zdecydowanie zasłużony (choć wysmarowanie twarzy aktora na ciemno, by wyglądał bardziej "arabsko", kieruje nas w stronę mrocznej ery Hollywood, gdzie aktorzy inni niż biali byli nie do pomyślenia na ekranie). 

Sceny batalistyczne, takie jak walka galer, nawet dziś wygląda imponująco (pomijając gumowe rekwizyty), podobnie jak wyścig rydwanów, w swoim czasie mistrzowskie osiągnięcie w kategorii kaskaderki i efektów specjalnych. Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to do zbyt nachalnych odniesień do Biblii (dość wspomnieć, że film rozpoczyna się sceną narodzin Mesjasza w Betlejem), choć akurat zabieg polegającym na tym, że nigdy nie widzimy twarzy Jezusa, jest bardzo fajny. Ponadto wątki romantyczno-rodzinne, a zwłaszcza emocjonalne uniesienia na linii Ben-Hur/Estera, są dziś ciężkie do zniesienia. Ale bądźmy sprawiedliwi - po prostu w latach 50. tak wyglądały filmy i nie ma co się obrażać, tylko wziąć to z dobrodziejstwem inwentarza.

"Ben-Hur" to klasyka kina, którą powinno się znać. Ale jeśli będziecie ją oglądać w dwu częściach, nic złego się nie stanie. W końcu trudno wysiedzieć trzy i pół godziny przed ekranem w pełnym skupieniu...

Wniosek: Spektakularne, tylko zdecydowanie za długie kino.


"Suicide Squad" ("Legion Samobójców")

"Suicide Squad" ("Legion Samobójców")

O czym to jest: Banda złych gości ratuje świat.

legion samobójców film recenzja will smith margot robbie

Recenzja filmu:

"Suicide Squad" był trzecią próbą sprawienia, by uniwersum filmowe DC do czegokolwiek się nadawało. Do trzech razy sztuka? Pewnie tak, w związku z czym należy się cieszyć, że nie wyszła tragedia. Ale niestety daleko tej produkcji do miana arcyhitu, na który mogliśmy liczyć oglądając jeden z najlepszych trailerów ostatnich lat. 

Odnoszę wrażenie, że podobnie jak przy "Batman v Superman" chciano za dużo pokazać w jednym filmie. Oczywiście trudno w kwadrans zaprezentować galerię nieznanych widzom postaci, tak by miało to ręce i nogi. Jednak są mistrzowie kina, którzy potrafią to zrobić perfekcyjnie i z wrodzoną gracją - jak chociażby Quentin Tarantino. Reżyser "Suicide Squad" nieudolnie starał się naśladować ten popkulturowy styl mistrza groteski (czego dowodem są kolorowe napisy na ekranie), ale zabrakło mu po prostu iskry bożej. A może za dużo osób miało coś do powiedzenia na planie? Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść, a ponoć liczba ingerujących w proces montażu producentów przekraczała tu wszelkie dozwolone normy. W konsekwencji dostaliśmy chaotyczny i nieco nudny obraz z przewidywalną fabułą, uzupełniony znakomitymi (wizualnie) scenami akcji i bardzo fajnymi postaciami. Czyli tak, jak w przypadku poprzedniego filmu tego reżysera, a więc "Furii" - uczta dla oka, ale gwałt dla rozumu.

Oczywiście "DC Extended Universe" nie traci przez to na atrakcyjności, bo "Suicide Squad" to w sumie znośny film (i kto wie, może kiedyś powstanie jakaś "naprawiona" wersja reżyserska). Sceny akcji są palce lizać, znakomita jest muzyka, a charakteryzacja i kostiumy ocierają się o doskonałość. Obsada mnie nie rozczarowała, a nawet w paru miejscach pozytywnie zaskoczyła, zaczynając od Willa Smitha. Jego Deadshot okazał się być intrygującym i złożonym charakterem, świetnie sprawdzającym się w roli dowódcy bandy złoczyńców. Margot Robbie jako Harley Quinn jak zwykle robiła oszałamiające wizualne wrażenie, choć z grą aktorską dalej stoi na bakier (niestety jej Jane w "The Legend of Tarzan" nie była wypadkiem przy pracy). Za to prawdziwą żeńską gwiazdą tego filmu ogłaszam młodziutką Carę Delevingne w roli Enchantress. Po prostu czapki z głów, zwłaszcza w kontekście wizualnym! Podczas gdy cały świat zachwyca się Robbie, to Delevingne dała tu prawdziwy popis i to dla niej chętnie wrócę do tego filmu. Co istotne "Suicide Squad" zawiera chyba pierwszą w historii fajną kreację Jaia Courtneya jako Kapitana Boomeranga. Jeśli czytaliście inne recenzje na tym blogu to wiecie, że do tej pory wieszałem psy na tym aktorze ("A Good Day to Die Hard", "Terminator: Genisys"). Tutaj był tak dobry, że chciałbym go więcej, nawet w jakimś solowym filmie!

Jeśli mam się przyczepić do jakiejś kreacji, to nie do końca jestem usatysfakcjonowany Jaredem Leto jako nowym wcieleniem Jokera. Zdaję sobie sprawę, że Leto tkwiący między gigantami klasy Nicholson czy Ledger miał ogromny problem, by dać światu własną, oryginalną interpretację tego szalonego arcywroga Batmana. Na pewno jego Joker jest jedyny w swoim rodzaju, ale to dla mnie za mało, bowiem brakuje mu iskry masochistycznego szaleństwa. Gdy Heath Ledger jako Joker dostawał lanie od Batmana w "The Dark Knight", widać było że miał z tego prawdziwy ubaw. Z kolei Jared Leto nie wyróżnia się ponad innych gangsterów z komiksowego świata - a już na pewno nie wzbudza koniecznej dla tej postaci mieszanki zachwytu i przerażenia. Może nadchodzący solowy film o Batmanie (w którym mam nadzieję będzie Joker) przekona mnie do tej kreacji, ale póki co jestem dość sceptyczny.

W ogólnym rozrachunku wystawiam temu filmowi ocenę dostateczną plus, ewentualnie dobrą minus. Szkoda, bo był potencjał na znacznie więcej. Wygląda na to, że teraz musimy wszyscy mieć nadzieję, że "Wonder Woman" będzie pierwszym w 100% dobrym filmem z tego uniwersum. W końcu komuś musi się udać, prawda?

Wniosek: Przy lepszym montażu byłoby wybitne. A tak jest przeciętne.


<<< Sprawdź kolejność oglądania serii DCEU! >>>


"Star Trek: The Motion Picture" ("Star Trek") [1979]

"Star Trek: The Motion Picture" ("Star Trek") [1979]

O czym to jest: Załoga U.S.S. Enterprise musi powstrzymać statek obcych przed zniszczeniem Ziemi.

star trek 1979 film recenzja william shatner leonard nimoy

Recenzja filmu:

Przez cały seans pierwszego kinowego "Star Treka" miałem wrażenie, że oglądam niemiłosiernie wydłużony odcinek serialu. I nic w tym dziwnego, bo fabuła jest w istocie scenariuszem pilota skasowanego serialu "Star Trek: Phase II", następny kultowego "Star Trek: The Original Series". Jednakże studio zamiast nowego serialu postanowiło ruszyć z filmami kinowymi, stąd powrót starej ekipy Kirk/Spock & Przyjaciele, z chwilową domieszką postaci z planowanego "Phase II" - komandora Deckera i porucznik Ilii. 

Z całą pewnością ten film na w sobie ducha oryginalnego serialu, bo jest przerażająco statyczny. Akcja skupia się głównie na staniu w miejscu i wygłaszaniu pompatycznych dialogów, przerywanych powolnymi sekwencjami efektów specjalnych w technikolorze. Trwające chyba kwadrans ujęcie U.S.S. Enterprise wychodzącego z doku powinno być puszczane jako lekarstwo na bezsenność. "Star Trek: The Motion Picture" nawet się nie umywa do dwa lata starszej "Nowej Nadziei", gdzie wyznaczono nową granicę dynamiki w kinie science fiction i space opera. Ogląda się to naprawdę ciężko, więc o ile nie jesteście twardogłowymi fanami fantastyki, pewnie odpadniecie po kilkunastu minutach - i nic w tym dziwnego.

Ale należy wspomnieć o jednej ważnej rzeczy. Serialowy "Star Trek", mimo że toporny, miał w sobie często głęboką fabułę i uniwersalne przesłanie traktujące o ważnych, filozoficznych kwestiach. Tu jest podobnie. Koncepcja gigantycznego statku dowodzonego przez tajemniczego V'Ger, który sunie przez galaktykę niszcząc wszystko na swojej drodze, znajduje zaskakujące, klimatyczne rozwiązanie na końcu filmu. I właśnie ten zwrot fabularny i wyjaśnienie tożsamości V'Ger i jego motywacji wynagrodziło mi całą mękę z oglądania tej produkcji. Żeby wam nie zdradzić za dużo powiem tyle, że warto przekonać się samemu, co twórcy tego filmu chcieli nam przekazać. O ile oczywiście wytrzymacie dwie godziny w technikolorze.

Wniosek: Tak pozbawionego tempa filmu chyba jeszcze nie widziałem. Ale fabuła to wynagradza.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"How I Met Your Mother" ("Jak Poznałem Waszą Matkę")

"How I Met Your Mother" ("Jak Poznałem Waszą Matkę")

O czym to jest: Miłosne perypetie pewnego nowojorczyka i jego przyjaciół.

jak poznałem waszą matkę serial recenzja neil patrick harris

Recenzja serialu:

Wiele osób uznaje ten serial za kultowy. I jestem w stanie to zrozumieć - jeśli ktoś uwielbiał "Przyjaciół", to doskonale odnajdzie się w rzeczywistości "How I Met Your Mother" (w skrótcie HIMYM). Żeby być bardziej dosadnym, moglibyśmy nazwać tę produkcję "Przyjaciele: Nowe Pokolenie" albo coś w tym stylu. Zwłaszcza że praktycznie wszystko się zgadza.

Mamy zatem grupkę wieloletnich znajomych, w której głównym bohaterem miał być w założeniu sympatyczny Ted (Josh Radnor) - może trochę fajtłapa, ale za to o złotym sercu. Jego przygody prezentowane są w formie opowieści, którą stary Ted wygłasza nastoletnim dzieciom o tym, jak poznał ich matkę. W ten sposób HIMYM to jeden wielki flashback, co umożliwia producentom sprytne sztuczki w konstrukcji fabuły. I pod tym względem na tle innych seriali komediowych ta produkcja rzeczywiście się wyróżnia. Niestety przebieg akcji to klasyczne "kto z kim będzie", czyli podstawowy motyw wszystkich romansów. Nie ma tu zbyt wiele błyskotliwej ironii w stosunku do otaczającego świata, jest raczej dużo "zwykłego życia" (przynajmniej takiego serialowego), gdzie postacie dzielą swój wolny czas między mieszkaniem a ulubionym barem. Niestety w mojej opinii wygląda to dosyć smutno i wtórnie, ale cóż, może tak się żyje w Nowym Yorku?

Jest jednak jeden bardzo duży atut HIMYM, a nazywa się Neil Patrick Harris w roli Barneya, niepoprawnego playboya i humorystycznego akcentu serialu. Pewny siebie Barney, zawsze w garniturze i ciętą ripostą na końcu języka, stał się rzeczywiście kultowy - do tego stopnia, że prędko przejął ciężar ciągnięcia serialu. Gdyby nie on i jego postać, z pewnością HIMYM nie dociągnęłoby do 9 sezonu. Barney zagościł nawet na znanych na cały świat memach, takich jak chociażby kultowe True story! 

Czy warto oglądać "How I Met Your Mother"? Tak, ale pod warunkiem, że lubicie niezobowiązujące komedie romantyczne i szukacie sposobu na zabicie czasu wieczorem. Jeśli zaś chcecie coś z większym pazurem, sięgnijcie chociażby do "The Big Bang Theory".

Wniosek: Prosty serial komediowy o miłości. Nic specjalnego.


"Star Trek: The Original Series" ("Star Trek") [1966]

"Star Trek: The Original Series" ("Star Trek") [1966]

O czym to jest: Przygody załogi statku kosmicznego U.S.S. Enterprise.

star trek serial 1966 recenzja william shatner leonard nimoy

Recenzja serialu:

Ten serial, w swoim czasie zwany po prostu "Star Trek", zasługuje na miano legendarnego jak mało który. Nie dlatego, że jest dobry - wręcz przeciwnie, jest straszny. Nie dlatego, że wytrzymał próbę czasu - był obciachowy już wtedy, kiedy go kręcono. Ale dlatego, że w czasie gdy powstał (a był to rok 1966) telewizja jeszcze czegoś takiego nie widziała. I gdyby nie wizja Gene'a Roddenberry'ego, który postawił na swoim i przepchnął pomysł mimo oporu twardogłowych włodarzy telewizji, dzisiejsze produkcje science fiction mogłyby wyglądać zupełnie inaczej.

Uniwersum "Star Treka" jest o ponad dekadę starsze od "Star Wars", ale co ważne wciąż żyje i ma się dobrze (czego dowodem jest chociażby "Star Trek Discovery"). Przygody załogi statku kosmicznego U.S.S. Enterprise stały się wzorem klasycznej przygodówki w kosmosie. Cały serial to po prostu zbiór pojedynczych, często niezwiązanych ze sobą misji, podczas których - jak głosi motto serialu - nasi bohaterowie szukają nowych przejawów życia i cywilizacji tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek. Oczywiście po drodze wielokrotnie cofają się w czasie, trafiają na planety do złudzenia przypominające starożytne cywilizacje, a także muszą mierzyć się z własnymi słabościami. Młodszym widzom powinno to coś mówić, bo to przecież wypisz-wymaluj scenariusze odcinków "Stargate SG-1" czy "Stargate: Atlantis"! Otóż to, drodzy fani fantastyki - to właśnie w "Star Trek: The Original Series" tkwi źródło wielu waszych ukochanych produkcji!

Z dzisiejszej perspektywy ogląda się to ciężko, żeby nie powiedzieć z fizycznym bólem. William Shatner jako kapitan Kirk jest uosobieniem amerykańskiej kultury macho, która w latach 60. powoli kończyła swój żywot. Nasz bohater heroicznie pokonuje przeciwników gołymi pięściami, a także przebiera w panienkach na prawo i lewo, nie omieszkując od czasu do czasu dać im po twarzy. Za to Leonard Nimoy w roli Spocka tak zrósł się ze swoją postacią, że stał się fenomenem popkultury na ponad pół wieku (a jego popularność wciąż nie przemija). Również dla pozostałych aktorów była to przygoda życia - warto wspomnieć, że w komplecie stawiali się na planie aż do "Star Trek VI: The Undiscovered Country" w roku 1991. 

Dzięki temu serialowi marka "Star Trek" stała się znana niemal na całym globie, rozbudzając wyobraźnię milionów widzów. Jestem przekonany, że nawet George Lucas nie nakręciłby swojej przygody w odległej galaktyce, gdyby nie szalone misje kapitana Kirka i jego załogi. Jeśli niestraszne wam gumowe kostiumy, sceny akcji rodem ze szkolnego teatrzyku, przerysowana i sztuczna gra aktorska, a także seksistowskie oblicze telewizji lat 60., to polecam tę produkcję. Pewne rzeczy po prostu warto znać, choć może niekoniecznie w całości. Ale kilka odcinków należy spróbować obowiązkowo!

Wniosek: Przerażająco staroświeckie, ale ma w sobie jakąś magię.


<<< Sprawdź kolejność oglądania starej serii "Star Trek"! >>>


"Jason Bourne"

"Jason Bourne"

O czym to jest: Jason Bourne znowu robi to samo, co zawsze.

jason bourne recenzja filmu matt damon alicia vikander

Recenzja filmu:

O matko, co to się dzieje! Seria przygód Bourne'a (i agenta Crossa) miała do tej pory tendencję zwyżkową z filmu na film. Jak to więc możliwe, że "Jason Bourne" zaliczył nagły, dramatyczny upadek poziomu? Przy moich najszerszych chęciach nie jestem w stanie powiedzieć, że podobał mi się ten film. Mało tego, prawie zasnąłem w kinie, co mi się w zasadzie nie zdarza! Wyobraźcie sobie, że ktoś wziął "The Bourne Identity", wyciął z niego całą akcję, napięcie i zaskoczenie, po czym kazał wam to oglądać. To jest właśnie "Jason Bourne".

A szło naprawdę dobrze! Matt Damon spisał się na medal w oryginalnej trylogii, po czym grzecznie ukłonił i zajął innymi filmami (ku mojej radości - głównie produkcjami science fiction). Zastąpić miał go Jeremy Renner w roli agenta Crossa, który w "The Bourne Legacy" udowodnił, że potrafi tchnąć drugie życie w tą serię. A tu nagle i nieoczekiwanie powrócił Matt Damon, spychając cykl z powrotem na nudne, wyrobione koleiny. Ile razy można oglądać złego dyrektora CIA (który to już - trzeci, czwarty?), ścigającego biednego Bourne'a po całym świecie? Jak długo Matt Damon będzie z ponurą miną chodził po dworcach, bawił się elektroniką i wodził pościg za nos? Ileż to razy tropiący go zabójcy będą mamrotać szpiegowskim żargonem? Jeśli naprawdę idziemy w tym kierunku to ja wolę, żeby nie powstała nigdy szósta część. Krytycy są wprawdzie zachwyceni tym filmem, ale ja się zdecydowanie nie zgadzam z taką opinią. Jeśli nie mogę dostać świeżego pomysłu (a o to trudno w piątej części), to przynajmniej żądam rozrywki i dobrej akcji. A tu nie było praktycznie żadnego solidnego mordobicia! Nawet jeden jedyny samochodowy pościg był wyjątkowo nudny i głupawy (nawet jak na standardy tej serii). 

Film akcji bez akcji to jak science fiction bez futurystycznych zabawek, romans bez happy endu czy James Bond bez garnituru. To grzech śmiertelny, którego nie wybaczę. Panu Bourne'owi i jego przygodom już dziękujemy. A teraz oddajcie nam Crossa!

Wniosek: Nuda!!! Ktoś chyba chce zarżnąć tę serię.


<<< Sprawdź kolejność przygód Jasona Bourne'a! >>>


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger